O ambicjach powstałego dzięki koalicji chrześcijańskich demokratów i liberałów nowego niemieckiego rządu donosi tygodnik Der Spiegel. Ale gdyby ich nawet nie było, wystarczy powołać się natraktat lizboński, który stawia sobie za cel bardziej jednolitą i spójną europejską politykę zagraniczną, by zacząć już dziś tworzyć zręby instytucjonalnej obecności Europy w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.
Podążać tą drogą trzeba stopniowo, krok po kroku (w podobny sposób konstytuowała się zjednoczona Europa). Rzeczywiście tak jest, że w ONZ – czy to w Zgromadzeniu Ogólnym, czy w komisjach, czy w Radzie Bezpieczeństwa, czy w Radzie Gospodarczo-Społecznej, itd. – Unia przemawia zawsze (lub prawie zawsze) głosem kraju, który akurat sprawuje w niej prezydencję.
Natomiast jest nieobecna na nieformalnych spotkaniach odbywających się za zamkniętymi drzwiami w niewielkim pomieszczeniu sąsiadującym z salą Rady, tutaj nie mają prawa wstępu kraje, które do niej nie należą. A to w tej malutkiej salce, zwanej przez niektórych świątynią, gdzie każdy kraj reprezentowany jest przez ambasadora i dwóch delegatów, z dala od wścibskich spojrzeń zapada 99% decyzji Rady Bezpieczeństwa.
Skoro tak, to dlaczego by nie poprosić tego kraju członkowskiego UE, który wybrany został na dwa lata do tego ekskluzywnego oenzetowskiego gremium, by włączył do swojej delegacji wysokiego urzędnika reprezentującego unijną prezydencję?Tak więc od 1 stycznia byłby to dyplomata hiszpański; zasiadałby wówczas w „świątyni” Rady Bezpieczeństwa tuż za ambasadorem Austrii.
Europa mogłaby z bliska śledzić postępy prac w sprawach stanowiących przedmiot obrad Rady. Ponadto, jeśli istnieje jakieś wspólne europejskie stanowisko na taki czy inny temat, przedstawiciel Hiszpanii mógłby je, za zgodą ambasadora Austrii, wyrazić. Europa mogłaby mieć głos w chwilach najważniejszych, gdy ważą się decyzje w sprawie wojen i pokoju na świecie.
Rzecz jasna oba kraje – Austria i Hiszpania – musiałyby na takie rozwiązanie przystać. Precedens już jest – kilka lat temu Argentyna i Brazylia podpisały umowę, w myśl której wybór jednego z tych krajów do Rady Bezpieczeństwa oznacza, że wysokiej rangi dyplomata drugiego wchodzi w skład delegacji tego pierwszego i na odwrót. Czy Europa nie mogłaby spróbować pójść za ich przykładem?