Aktualności Jaka przyszłość Europy? (2)
Odrodzenie Europy? Od lewej: Felipe González, Helmut Kohl, Jacques Delors, François Mitterrand, Margaret Thatcher

Tęsknota za EWG

Leon de Winter ceni Europę i jej różnorodność, lecz nie jest przekonany co do jedności kulturowej kontynentu, na którą często powołują się zwolennicy projektu Unii Europejskiej. Jego zdaniem ambitni politycy i technokraci spragnieni władzy wymagają od obywateli solidarności, która faktycznie nie istnieje i zaistnieć nie może. Dlatego nawołuje do tego, by przywrócić Europejską Wspólnotę Gospodarczą.

Opublikowano w dniu 25 maja 2010 o 13:36
Odrodzenie Europy? Od lewej: Felipe González, Helmut Kohl, Jacques Delors, François Mitterrand, Margaret Thatcher

Wciąż nie mogę pojąć, co ludzie mają na myśli, określając się mianem Europejczyków. Dla mnie „Europa” to termin czysto geograficzny, stosowany w odniesieniu do kilku suwerennych pypci na zachodnich rubieżach Azji. W przeciwieństwie jednak do niej, gdzie nikomu o zdrowych zmysłach nie przyszłoby do głowy tworzenie Unii Azjatyckiej, niektórzy Europejczycy są przekonani o istnieniu czegoś takiego jak kultura europejska, która rozkwitnie w całym swym bogactwie dopiero w chwili, gdy znikną wszelkie granice. To właśnie ludzie tego pokroju pewnego dnia powołali do życia Unię Europejską.

Dziś jesteśmy świadkami, jak spełniają się najczarniejsze scenariusze, przed którymi przestrzegałem ja i mi podobni. Unia Europejska drży w posadach, ponieważ, za wyjątkiem elit politycznych, nikt jej sobie nie życzył. Przyznajmy wreszcie: Europa to nie wspólnota kulturowa, lecz termin geograficzny.

Oto po jednej stronie mamy Północ, gdzie ludzie ciężko pracują i oszczędzają zarobione pieniądze, gdzie rosną sosny, nastroje są raczej stonowane, a stosunek obywateli do państwa naznaczony odpowiedzialnością. Po drugiej stronie stoi Południe, gdzie powszechnie praktykuje się sjestę, do stołu zasiada się dopiero późnym wieczorem, ulicami przepędza byki, a za sport narodowy uważa się oszukiwanie urzędników i omijanie przepisów.

Nagle – za sprawą zasad stworzonych przez elity – my, mieszkańcy Północy, mamy spłacić długi, jakich narobili południowcy. Problem w tym, że ja nie odczuwam nawet odrobiny solidarności z Grekami czy Hiszpanami. Owszem, kilkoro z nich znam i darzę sympatią, nawet dużą. Mimo to nie poczuwam się w obowiązku, by na swoje barki brać ich finansowe kłopoty.

Newsletter w języku polskim

Zostawmy Greków samym sobie

Nasze ponadnarodowe elity polityczne mają jednak inne zdanie na ten temat. Ich wiarogodność jest ściśle uzależniona od powodzenia projektu europejskiego i dlatego nieustannie słyszymy, że musimy przyjść Grekom z pomocą, gdyż w przeciwnym razie nam wszystkim grozi nieuchronna zagłada. Ale czy aby na pewno?

Jeśli o mnie chodzi, Grecja może sobie spokojnie ogłaszać bankructwo. Oznaczałoby to co prawda, że w takiej sytuacji musielibyśmy ratować nasze banki, które lekkomyślnie udzieliły Grekom wielomiliardowych kredytów, ale to i tak mniejsze zło w porównaniu z obciążeniami, jakie na najbliższe lata szykuje dla nas Unia.

Zadłużenie państw na południu Europy przybrało niebotyczne rozmiary – a umożliwił to nikt inny jak Unia. Grecy i Hiszpanie, którzy nigdy nie krępowali się, by pełnymi garściami czerpać ze skarbca Wspólnoty, po raz kolejny wykorzystali stworzone im możliwości. Bez Unii Europejskiej, która umożliwiła bankom transfer miliardów euro (tak na marginesie: najwyższe szczeble w hierarchii bankowej i szczyty politycznej piramidy tworzą swój własny, ponadnarodowy kosmos), krajom tym nigdy by się nie udało napożyczać takich pieniędzy.

Eleganckie franki i niechlujne liry

Za młodu ruszyłem w podróż po Europie – najpierw autostopem, później starym citroenem 2CV. Było to jeszcze za czasów starej dobrej Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, w której za cel przyjęto współpracę i zniesienie wszelkich barier gospodarczych. Byliśmy wtedy sobą i nikt nie musiał się zmieniać. Niemcy mieli swą mocną markę, na której można było polegać jak na mercedesie-benz.

Ja w kieszeni miałem guldeny, godne zaufania niczym holenderscy kupcy w XVII wieku. Francuzi płacili eleganckimi frankami przywołującymi na myśl przepełnione bistro w Paryżu. W portfelach Włochów znajdowały się zaś liry, niechlujne i uwodzicielskie zarazem, niczym Mastroianni i Ekberg w „La dolce vita” Felliniego.

Jedność i odmienność – oto fundamenty, na jakich opierała się EWG. Ton nadawali w niej urzędnicy i politycy, którzy dążyli jedynie do tego, by osobom fizycznym i przedsiębiorcom łatwiej było robić interesy, ale by poza tym nikt nie wchodził sobie w drogę. EWG jednak nie wystarczyła. Z czasem trzeba było większej koncentracji władzy. Pojawił się pomysł powołania europejskiego prezydenta, który mógłby rozmawiać na równi z głowami takich państw, jak USA i Rosja. Wynikiem tych iluzji jest dziś galimatias o nazwie „Unia Europejska”.

Powróćmy do przeszłości

Europa jest pod wieloma względami zbyt różnorodna, by pozwolić sobie na unię, w której wspólny język znaleźliby Grecy tratujący swe państwo na sposób wpół anarchistyczny i Duńczycy postrzegający aparat państwowy jako naturalnego gwaranta ładu i porządku. Mimo gorsetu przepisów gospodarczych i finansowych nałożonego przez UE narody Europy w dalszym ciągu zachowują się jak jednostki autonomiczne. Unia tak naprawdę w niczym nie pomogła naszym przyjaciołom z Południa, lecz (jak wiemy dziś aż za dobrze!) wyzwoliła w nich najgorsze instynkty: chciwość, nieodpowiedzialność, egoizm, oszustwo i marnotrawstwo.

W porównaniu z Unią EWG stanowiła idealny model współpracy w Europie. Nasi chorobliwie ambitni politycy uparli się jednak, by wcielić w życie historyczny projekt i doprowadzić do pokojowej unifikacji Europy drogą stopniowego podboju przez nową, europejską biurokrację. Obecny kryzys w Grecji pokazuje bardzo wyraźnie: Europa nie istnieje. To jedynie idée fixe brukselskich biurokratów.

Kiedy w Brukseli toczyły się debaty na temat konstytucji europejskiej, często zastanawiałem się, dlaczego na ekranach telewizorów ani razu nie pojawili się duchowi patroni tego projektu. Co się stało z kwiecistymi przemówieniami? Gdzie się podziały górnolotne odniesienia do ducha europejskiego i misji Europy na świecie? Otóż konstytucja europejska nie jest dziełem natchnionych ojców-założycieli, lecz wynikiem pracy technokratów, którzy właśnie zwietrzyli kolejną nadarzającą się okazję.

Dyktatura technokratów

Receptą na tarapaty, w jakich znalazły się państwa śródziemnomorskie, są pakiety ratunkowe opiewające na setki miliardów euro. Bruksela oczywiście wszystko ładnie ureguluje, a państwom ocalonym przed bankructwem narzuci twarde warunki. Pierwszym krajem, który w ten sposób utraci częściowo swą autonomię na rzecz Brukseli, będzie Grecja. Tym samym zostanie ona pierwszym oficjalnym protektoratem brukselskim. Naród o wielowiekowej kulturze, z własnymi tradycjami i funkcjonujący na swój sposób znajdzie się pod administracją ponadnarodowych technokratów. Jestem bardzo ciekawy, jak długo to potrwa.

Tymczasem warto się zastanowić, czy w państwach członkowskich, którym przyjdzie zapłacić rachunek, nie przeprowadzić referendum. Zapytać obywateli, czy EWG bez wspólnej waluty nie byłoby o wiele lepszym rozwiązaniem gwarantującym pokój i dobrobyt w Europie niż Unia Europejska ledwo zipiąca pod ciężarem euro. Technokraci z Brukseli nie powinni obawiać się bezrobocia. Z pewnością szybko znaleźliby zajęcie – chociażby jako kelnerzy w greckich restauracjach.

Gdy robię porządki, czasem zdarza mi się jeszcze trafić na guldeny zalegające gdzieś na dnie szuflady. Niedawno w ręce wpadł mi nawet banknot o nominale 100 guldenów. Nie, nie wymienię go na euro. Zatrzymam go do czasu, kiedy powróci on do obiegu. Podobnie jak marka, lira czy drachma. Podobnie jak EWG.

Analiza

Pieniądz bez państwa

Mamy oto „euro bez Europy”, obwieszcza *Lime*s na okładce numeru poświęconego wydarzeniom, z powodu których UE znalazła się w ostatnich miesiącach w światłach reflektorów – kryzysowi greckiemu, wątpliwościom Niemiec, przyhamowaniu integracji i rozszerzenia na wschód. Ale przede wszystkim pyta o strefę euro. Jeszcze kilka miesięcy mówiło się o wspólnym pieniądzu, że to największe osiągnięcie zjednoczonej Europy. Teraz okazało się, że to „waluta bez państwa”. Wzięła się z kruchego kompromisu między dwiema zupełnie sprzecznymi wizjami, ocenia włoskie czasopismo zajmujące się geopolityką. Z jednej strony mamy bowiem ideał silnej i stabilnej waluty, w imię którego Niemcy – w zamian za zielone światło dla zjednoczenia w 1990 roku – miały poświęcić markę, którą sobie tak wysoko ceniły. Z drugiej strony ujawnia się zaś geostrategiczna potrzeba rozszerzenia, która sprawia, że do europejskiej strefy wpływów i stabilizacji wkraczają najpierw kraje śródziemnomorskie, a potem państwa z byłego bloku sowieckiego. Wystarczył jeden kryzys finansowy, aby obnażyć tę sprzeczność. To, co dotąd wydawało się „nie do pomyślenia”, stało się prawdopodobne – Berlin może uznać „eksperyment za zakończony” i porzucić euro, aby przywrócić swą dawną walutową strefę wpływów.

Tags

Are you a news organisation, a business, an association or a foundation? Check out our bespoke editorial and translation services.

Wspieraj niezależne dziennikarstwo europejskie

Europejska demokracja potrzebuje niezależnych mediów. Voxeurop potrzebuje ciebie. Dołącz do naszej społeczności!

Na ten sam temat