Pomimo rozlicznych wysiłków brukselskich eurokratów i ich rodzimych pomocników Czechy pozostają niemal samotną wyspą prawdziwej wolności w świecie, który poprzez rozliczne zakazy i – wybaczcie to słowo – bezpośrednie regulacje zmierza ku zniewoleniu.
Możemy zatem spodziewać się, że panowie Hegerowie [Leoš Heger – czeski minister zdrowia] i im podobni będą starali się wykorzystać obecny kryzys, by uderzyć w rynek wysokoprocentowego alkoholu i odebrać obywatelom podstawowe prawo, o które walczyli dawno temu na wszystkich publicznych placach w kraju, prawo całkowicie swobodnego dostępu do każdego rodzaju alkoholu o dowolnej porze dnia lub nocy.
Częściowa prohibicja ogłoszona w desperacji przez rząd w nocy w piątek 14 października nie może trwać i trwać. Jej zakończenie może być jednak dobrą okazją, by rozpocząć poważną dyskusję na temat utrzymania niektórych z wprowadzonych przez nią rozwiązań, ponieważ istnieją po temu dobre powody, i ponieważ oznaczałoby to postęp na drodze cywilizowania kraju.
Uzależnione państwo
Oczywiście podniosą się głosy, że „prohibicja niczego nie załatwia”, i z pewnością podawać nam się będzie wiele przykładów z całego świata dowodzących, że próby ograniczenia dostępności wysokoprocentowego alkoholu nie powiodły się, że ograniczenia takie są omijane, że tak naprawdę pobudzają one tylko czarny rynek i tak dalej. Na Facebooku pojawiły się już ironiczne komentarze pytające, czy Miroslav Kalousek [czeski minister finansów, znany z tego, że nie stroni od alkoholu] jest właściwą osobą do prawienia społeczeństwu kazań na temat zagrożeń związanych ze swobodnym dostępem do wódki.
Być może Kalousek właściwą osobą nie jest, ale tym razem racja jest po jego stronie. I chociaż w trakcie nadchodzącej debaty nie powinniśmy z pewnością ignorować głosów sceptyków, w sytuacji, w której znaleźliśmy się dzisiaj, sensowniej będzie przyjrzeć się doświadczeniom krajów, gdzie wysokoprocentowy alkohol traktowany jest jako coś, czym w istocie jest – jako całkiem niebezpieczny narkotyk, który tym być może różni się od innych zakazanych substancji, że państwo czerpie sowite wpływy z jego sprzedaży.
Jednak w Republice Czeskiej, tym „liberalnym raju”, sytuacja wymknęła się co nieco spod kontroli. Nie jest to wypadek przy pracy, lecz raczej reguła czeskiej wersji „wolności”. Cała sprawa wydaje się powiązana z innymi czeskimi osobliwościami – na przykład niemającą sobie równej w całej Europie ilością salonów gier hazardowych i kasyn, gdzie obywatele mogą legalnie przepuszczać pensje i emerytury, czy nawet dzielnym oporem przeciwko „modzie” każącej nam w zatłoczonej restauracji powstrzymać się od zapalenia papierosa pod nosem innych klientów.
Skansen nie mający nic wspólnego z wolnością
Bardziej niż wyspę wolności przywodzi to na myśl skansen, gdzie każdy może oczywiście znaleźć odrobinę spokoju; być może nadszedł jednak czas, by zacząć popatrywać i w inną stronę. (Autor przyznaje, że nie jest ani przeciwnikiem palenia, ani abstynentem). Każdy, kto chciałby oślepić się albo nawet popełnić samobójstwo, spożywając nielegalnie pędzony alkohol, będzie mógł w końcu dopiąć swego, nawet jeżeli zostanie wprowadzona całkowita prohibicja na napoje wyskokowe. Można jednak mu to cokolwiek utrudnić. W końcu z postępowaniem takim wiążą się określone wydatki, których składki zdrowotne płacone przez delikwenta nie pokrywają.
To samo odnosi się do mniej drastycznych przypadków „zwykłego alkoholizmu”. Delegalizacja ulicznych straganów z mocnymi trunkami mogłaby być zatem pierwszym i raczej prostym krokiem. Potem moglibyśmy zacząć rozmawiać na temat tego, czy Czechy nie byłyby właściwym miejscem do wypróbowania modelu znanego z państw, które z pewnością nie uważają się za totalitarne, gdzie spirytualia sprzedaje się w specjalnych sklepach i w określonych godzinach, co z pewnością nie oznacza w pół do czwartej rano. Wszystko będzie lepsze niż sytuacja, którą mamy dzisiaj.
Oznacza to oczywiście założenie, że oprócz tego oficjalnego zakazu państwo będzie w stanie wypełniać inne swoje funkcje, które w ostatnich latach pomimo wyraźnych sygnałów ostrzegawczych w oczywisty sposób lekceważyło, i że będzie w stanie zwalczać czarny rynek alkoholu równie skutecznie co domowe plantacje marihuany. Ponieważ to naprawdę jest problem, który nie ma nic wspólnego z „wolnością”.