Jugosłowiański syndrom grozi Europie

Północ zarabia pieniądze, Południe je wydaje… W strefie euro słychać teraz zarzuty podobne do tych, które pojawiały się w wieloetnicznej Jugosławii 25 lat temu. I lepiej by było, gdyby europejscy politycy wzięli to pod uwagę.

Opublikowano w dniu 15 października 2012 o 10:43

„U nas je się obiad w 10 minut, im to zajmuje trzy godziny. U nas zarabia się pieniądze ciężką pracą, u nich zarabia się na łapówkach. Od wielu lat nasze pieniądze idą na ich wydatki. Północ zarabia pieniądze, Południe je marnuje”. Ta litania przypomina dzisiejsze wypowiedzi eurosceptyków z Europy Północnej. Pochodzi ona jednak z moich notek, które zrobiłem w latach 90. minionego wieku podczas podróży pociągiem przez Jugosławię. Mój rozmówca z Północy tłumaczył mi, dlaczego północne republiki chcą opuścić tę „zwyrodniałą” federację.

Pod wieloma względami wieloetniczna Jugosławia przypominała obecną Europę. Pensje na Północy były trzy-cztery razy wyższe niż na Południu. Na Południu była wysoka stopa bezrobocia. I, tak jak teraz w krajach strefy euro, mieszkańcy Jugosławii czuli się bezsilni wobec władz „odciętych od rzeczywistości” i odnosili wrażenie, że nikt ich nie reprezentuje. UE musi się zmagać z problemem deficytu demokratycznego; w Socjalistycznej Federacyjnej Republice Jugosławii, wieloetnicznym państwie komunistycznym wymyślonym przez Tito (1892–1980), była de facto tylko jedna partia.

Obecnie Europejczycy z Północy przeklinają Brukselę. Wtedy, Słoweńcy i Chorwaci uznawali, że wszystkiemu, co złe, winien jest Belgrad. To Belgrad marnował pieniądze i był zbieraniną niekompetentnych biurokratów i krętaczy. W Jugosławii również wspólna waluta – dinar – była symbolem „władz odciętych od rzeczywistości”. Często mówiono, że unia z innymi narodami była ideologicznym pomysłem powstałym na desce kreślarskiej, zupełnie sztucznym konstruktem.

Populistyczna rewolta

Północne republiki nie miały nic przeciwko solidarności finansowej, dopóki warunki życia się polepszały, a ich mieszkańcy nawet nie zauważali powiązania z innymi regionami. Sytuacja zmieniła się w latach 80. Tito właśnie zmarł, kondycja gospodarcza kraju się pogarszała i zmuszono Północ do uratowania Południa przed bankructwem. Głośne ostatnio w krajach północnej Europy hasło – „Ani centa więcej dla tych czosnkojadów” – jest do złudzenia podobne do sloganu Słoweńców z tamtych czasów: „Ani grosza więcej dla kraju befsztyku”.

Newsletter w języku polskim

Populistyczna rewolta niektórych państw członkowskich UE przypomina tę sprzed 25 lat w Jugosławii. Politycy tacy, jak Jean-Marie Le Pen [założyciel skrajnie prawicowego Frontu Narodowego we Francji] czy Geert Wilders [populistyczny lider PVV, holenderskiej Partii Wolności] lub Franjo Tudjman [nacjonalista, pierwszy prezydent niezależnej Republiki Chorwacji] czy Slobodan Milošević [serbski nacjonalista, oskarżony przez haski Międzynarodowy Trybunał Karny o zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciw ludzkości] mają wspólne cechy.

Wszyscy stosowali nacjonalistyczną retorykę opierającą się na tym, co było tabu, zanim osiągnęli szczyt popularności. Położyli kres poprawności politycznej polegającej na przemilczaniu tych zagadnień, wykorzystując frustrację w stosunku do władz, które, jak twierdzą, pozbawiły „ich naród” własnych pieniędzy i kontroli nad sytuacją. Nie usiłuję oczywiście udowodnić, że PVV czy inne europejskie skrajnie prawicowe partie dążą do przeprowadzenia czystek etnicznych. Jednakże Milošević też nie miał takiego zamiaru – był to przede wszystkim krótkowzroczny oportunista. W dużej mierze ponosi odpowiedzialność za upadek Jugosławii, ale go nie planował.

Można niestety zauważyć podobieństwa między przywódcami Unii Europejskiej i aparatczykami Jugosławii Tito. Często wydają się, tak jak tamci, niemile zaskoczeni oznaką braku popularności. Tak jak tamci wydają się żyć w kokonie, z którego nie chcą wyjść. Prezydencję Rady Europejskiej można przyrównać do rotacyjnej prezydencji w Jugosławii w latach 80. Jugosłowiańscy prezydenci cieszyli się tym samym poważaniem, co Herman Van Rompuy teraz w Europie, czyli szacunkiem, którym się obdarza osobę pochodzącą z daleka. „Wiemy dokładnie, co powinniśmy zrobić. Nie wiemy jednak, jak to zrobić, nie przegrywając kolejnych wyborów”, mówi Jean-Claude Juncker, przewodniczący eurogrupy. Są to słowa przywódcy, który lęka się plebsu – jeżeli będziemy za każdym razem starać się o poparcie społeczeństwa, to opóźni to i osłabi nasze działania.

Ratunek w demokracji

Ale brak legitymacji demokratycznej Unii może być znacznie poważniejsze w skutkach niż opóźnienie w harmonogramie reform. Głównym wnioskiem, jaki można wyciągnąć z rozpadu Jugosławii, jest stwierdzenie, że unia walutowa między państwami czy republikami, które się dzieli na Północ i Południe jest zagrożona, o ile społeczeństwa nie uczestniczą w procesie decyzyjnym. W czasach dobrobytu obywatele nie mają nic przeciwko takiej unii, która staje się źródłem ich bolączek, gdy nadchodzi kryzys.

Główna różnica z Jugosławią polega na tym, że Unia Europejska jest złożoną z państw demokratycznych. Populiści i nacjonaliści muszą się zmierzyć z demokratycznymi siłami politycznymi. Gdyby Federacja Jugosłowiańska cieszyła się większym poparciem, gdyby jej system polityczny był bardziej otwarty, a prasa dysponowała wolnością słowa, to być może by przeżyła, tak przynajmniej niektórzy twierdzą.

Demokratycznie wybrani politycy w całej Europie mogą zadbać o to poparcie i uczynić z unii walutowej twór należący do obywateli, który nie byłby narzuconym systemem. Jeżeli zrezygnują z tego pomysłu lub poniosą klęskę w jego realizacji, to kroki podjęte przeciw kryzysowi i jego konsekwencjom, postrzegane przez wyborców jako „narzucone przez Brukselę”, dadzą tylko dodatkowe argumenty eurosceptykom. Nie położą oni kres UE z dnia na dzień, ale przyczynią się do zwiększenia się niezadowolenia i do pojawienia się obstrukcji, które znikną tylko, jeżeli zasługi Unii będę wyraźnie widoczne, a politycy będą je dumnie eksponować.

Inny punkt widzenia

UE–Jugosławia – porównanie, które nie ma sensu

Porównywanie UE do Jugosławii nie ma sensu, twierdzi na łamach De Volkskrant Guy Geoffroy Chateau, specjalista ds. europejskich. Po pierwsze ze względu na niezwykle małą jednorodność etniczną UE. Serbia bowiem, główny agresor w wojnach na Bałkanach, mogła liczyć na znaczne skupiska Serbów w innych republikach federacji. Co więcej, w odróżnieniu od sytuacji w UE, nacjonalizm był w Jugosławii w modzie.

W krajach UE, takich jak Holandia czy Francja, pojawiały się co jakiś czas nacjonalistyczne i populistyczne nurty, ale cechowała je kiepska organizacja, mierni przywódcy, zmienne zaplecze i brak wiarygodności. W byłej Jugosławii było całkiem inaczej. Po śmierci Tito [prezydentowi Chorwacji] Franjo Tudjmanowi i [Serbii] Slobodanowi Miloševiciowi udało się uzyskać ogromne poparcie społeczne dla swojej nacjonalistycznej ideologii.

Nacjonalizm był czymś w rodzaju „przewodniego wątku w dziejach, zwłaszcza w historii Serbii i Chorwacji”, zauważa autor, „chociaż reżim Tito zdołał poskromić tego rodzaju uczucia poprzez rozwój gospodarki”.

Tags

Are you a news organisation, a business, an association or a foundation? Check out our bespoke editorial and translation services.

Wspieraj niezależne dziennikarstwo europejskie

Europejska demokracja potrzebuje niezależnych mediów. Voxeurop potrzebuje ciebie. Dołącz do naszej społeczności!

Na ten sam temat