Wielka depresja

Europejscy przywódcy nie mogą wyrwać się z zaklętego kręgu recesji i bezrobocia. I to mimo nacisków opinii publicznej, która domaga się porzucenia polityki oszczędności narzuconej przez Niemcy. Tymczasem znaczenie Unii w świecie coraz bardziej maleje(skrót).

Opublikowano w dniu 3 czerwca 2013 o 12:03

Unijni przywódcy są bezkonkurencyjni w dziedzinie zakazów i nakazów, ale od kilku lat nie potrafią poradzić sobie z gospodarczą zapaścią. Opublikowane niedawno wskaźniki ekonomiczne Eurostatu - unijnego biura statystycznego - brzmią jak wyrok; Europo, zmierzasz z dużą prędkością ku przepaści, a hamulce już dawno przestały działać. W pierwszych trzech miesiącach tego roku gospodarka eurolandu skurczyła się o 1 proc., a całej UE — o 0,7 proc., w porównaniu z tym samym okresem roku ubiegłego.
Czerwono niemal wszędzie: Grecja -5,3 proc., Cypr -4,1 proc., Portugalia --3,9 proc., Włochy -2,3 proc., Hiszpania - 2,0 proc. Finlandia i Holandia także na minusie, Austria stanęła w miejscu. Francja już oficjalnie w recesji. Niemiecki PKB wzrósł, ale tylko w stosunku do poprzedniego kwartału. Smuta i beznadzieja.

Sparkurs kontra austerity

Kiedy Europa zaciska zęby i płacze, inni powoli opuszczają niebezpieczną strefę. Na przykład Ameryka — w przeszłości odsądzana przez wielu europejskich polityków od czci i wiary, bo przecież tam właśnie zaczął się globalny kryzys, bo przecież to amerykańscy bankierzy, przez swoją nieodpowiedzialność i pazerność, zgotowali nam wszystkim ten ponury los. A teraz w dodatku — cóż za niewdzięczność — Ameryka się rozwija, a my się zwijamy.
Pierwszy kwartał — 2,5 proc. do przodu, najniższe bezrobocie od czterech lat, hossa na Wall Street. Unia Europejska zawsze patrzyła na USA z góry jako na kraj dzikiego kapitalizmu i niesprawiedliwości społecznej. W Europie zaś od zawsze obowiązywała „społeczna gospodarka rynkowa”, chroniąca pracowników, dająca im wiele różnych, fajnych praw.
Przez kilka ostatnich lat to Europejczycy pouczali Amerykanów, jak mają nakręcić wzrost. Teraz role się odwróciły. Niedawno pewien wysoki urzędnik Departamentu Skarbu USA udzielił wywiadu hiszpańskiemu dziennikowi „El Economista”, w którym zasugerował, że Unia powinna pójść śladami USA i stymulować rynek, zamiast uporczywie trwać przy dogmacie zaciskania pasa i duszenia deficytów budżetowych.

Polityka oparta na fundamentalnych wartościach

Co ciekawe, to samo mówi wielu europejskich polityków, ale nikt nie chce uderzyć pięścią w stół i twardo przeciwstawić się polityce Berlina, dla którego „zwiększanie popytu” to wyższa inflacja (słowo tabu od czasu Republiki Weimarskiej) i więcej pieniędzy płynących z kieszeni niemieckich podatników do kieszeni greckich oraz hiszpańskich bezrobotnych.
Kraje południa mają oszczędzać i już. Bez gadania. Przepaść między Niemcami a zadłużonymi państwami Unii widać nawet w warstwie językowej. W Irlandii „austerity”, w Hiszpanii „austeridad”, we Włoszech „austerità”, we Francji „austeritè” Od łacińskiego „austerus”: czyli „surowy, srogi, nieprzyjazny”. Słowo jednoznacznie kojarzące się z nieprzyjemnymi odczuciami. A w Niemczech: „Sparkurs” — „kurs na oszczędzanie”. Czyli słowo wskazujące na coś dobrego, mądrego i zdrowego. Nad Renem człowiek rozsądnie gospodarujący majątkiem zasługuje na najwyższy szacunek.
„Polityka Berlina nie opiera się wyłącznie na pragmatyzmie, lecz także na fundamentalnych wartościach” — tłumaczył w jednym z wywiadów Ulrich Beck, znany niemiecki profesor socjologii. „Obiekcje wobec krajów wydających zbyt dużo pieniędzy to sprawa moralności. Z socjologicznego punktu widzenia taka postawa ma swoje korzenie w etyce protestanckiej. Ale to też kwestia ekonomicznego racjonalizmu. Niemiecki rząd przyjmuje rolę nauczyciela, który udziela lekcji krajom południa, jak mają się reformować”

Listy do Angeli

Ten nauczyciel nie jest jednak zbyt lubiany. Do tego stopnia, że nawet w niedawnym konkursie Eurowizji Niemcy poniosły sromotną porażkę — Natalie Horler z piosenką „Glorious” zajęła dopiero 21. miejsce wśród 26 artystów. Komentatorzy w telewizji ZDF mieli wyrobioną opinię: „Po prostu nikt już nas w Europie nie lubi” I mieli zapewne sporo racji.

Newsletter w języku polskim

Angela Merkel odziana w strój esesmana na czołówkach greckich tabloidów to już standard i nuda. Nowością jest inny trend - w niektórych krajach politycy zaczynają pisać do Merkel listy prosząc ją oto, by już nie robiła im tylu kartkówek i testów Błagają o wyrozumiałość i zmniejszenie wymiaru kary. Ale zarzucają jej też, że wszystko podporządkowuje wrześniowym wyborom do Bundestagu.

Szefowa niemieckiego rządu nie chce złagodzenia „szparkursu”, bo miałaby się obawiać reakcji elektoratu. Duarte Marques, deputowany portugalskiej Partii Socjaldemokratycznej, argumentuje w liście do pani kanclerz: „Niemcy nie przyjmują do wiadomości prawdziwych skutków polityki oszczędności. To wyraz oportunizmu, dotąd raczej niespotykanego wśród niemieckich elit. I niegodnego kraju, który niegdyś, pod rządami Helmuta Kohla, miał odwagę wziąć na swoje barki odpowiedzialność za Europę — czasami wbrew własnej opinii publicznej. Kohl należał do pokolenia mężów stanu, jakich dzisiaj w Unii zdecydowanie brakuje”.

„Aha — pomyśli sobie Angela Merkel - nie tylko jestem wredna, ale jeszcze nie sięgam do pięt Kohlowi. No, pięknie”. Tego typu listy mogą ją jedynie zirytować i usztywnić. Zdanie: „Niemcy powinny wziąć na swoje barki odpowiedzialność za Europę” jest w Berlinie niezmiennie tłumaczone jako: „Niemcy powinny dać nam więcej kasy”

Praca w Rio

Nie dadzą. Ani Portugalii, ani Grecji, ani nikomu innemu. Tylko że tak wychwalany przez Merkel „szparkurs” też nie przynosi efektów. Jedna z portugalskich gazet zestawiła wskaźniki sprzed dwóch lat — gdy Portugalia została objęta czułym ramieniem Trojki i zmuszona do cięć — ze wskaźnikami obecnymi. Stopa bezrobocia wzrosła z 12,9 do 18,2 proc. Deficyt budżetowy — z 4,4 do 5,5 proc. Dług publiczny w stosunku do PKB — ze 106 do 123 proc. Niewesoło. Nic dziwnego, że od 2011 r. z Portugalii wybyło 240 tys. ludzi, czyli około 2,5 proc. całej populacji. Publiczna telewizja RTP nakręciła reportaż o portugalskich emigrantach w Wielkiej Brytanii.
Architekt, dentysta, dwie pielęgniarki, dwóch pielęgniarzy. Wszyscy szczęśliwi, że udało im się wyrwać z piekła. Jedna z dziewczyn jest tak podekscytowana perspektywą pracy w szpitalu w Northampton (100 km na północ od Londynu), że aż podskakuje przed kamerą.
Nikt nie myśli o powrocie. Ktoś tylko rzuci od niechcenia: „Może kiedyś”. Wypowiadający się w programie socjolog mówi o depresji młodych ludzi i wzbierającej fali emigracji nie tylko na Wyspy, lecz także do dawnych portugalskich kolonii: Brazylii i Angoli. Można by sobie nawet wyobrazić slogan opiewający zalety strefy euro: „Dzięki nam znajdziesz pracę. W Rio de Janeiro”. Chwytliwe, prawda?

Tags

Are you a news organisation, a business, an association or a foundation? Check out our bespoke editorial and translation services.

Wspieraj niezależne dziennikarstwo europejskie

Europejska demokracja potrzebuje niezależnych mediów. Voxeurop potrzebuje ciebie. Dołącz do naszej społeczności!

Na ten sam temat