Zaraz, zaraz. Czy już tego nie przerabialiśmy. Małe państwo w tarapatach. Zadłużone po uszy z iluzorycznymi widokami na poprawę. Nikt nie chce pożyczać mu pieniędzy. Miejscowe władze do ostatniej chwili udają, że wszystko jest w porządku, wszak wkrótce wybory.
Aż w końcu odsiecz z Brukseli ratuje sytuację, bo jeden bankrut pociągnąłby za sobą całą strefę euro. Pół roku temu Grecja, teraz Irlandia. Następne w kolejce są Portugalia, Hiszpania i Włochy. Kryzys gospodarczy dwóch ostatnich lat bezwzględnie obnażył wszystkie dziury w europejskim projekcie.
Póki cała strefa euro się rozwijała, póty pożyczkodawcy podobnie traktowali różnych jej członków, mimo że pod maską rozwoju pracowały zarówno zdezelowane dwusuwy (Grecja), jak i ośmiocylindrowe cacka z turbodoładowaniem (Niemcy). Gdy 2008 r. nadszedł kryzys, udzielający kredytów zajrzeli w końcu pod maskę. Okazało się, że coś takiego jak wspólny europejski silnik nie istnieje.
Przez wiele dni Irlandczycy uparcie powtarzali swoje hasło z czasów walki o niepodległość: „Ourselves alone” (My sami), aż pod presją najważniejszych stolic Wspólnoty w końcu się poddali i w najbliższych tygodniach do Dublina popłynie kilkadziesiąt miliardów euro unijnego wsparcia.
„Przekaz Brukseli jest jasny: euro to stabilna waluta i Unia nie zostawi w potrzebie żadnego członka strefy, w której ta waluta obowiązuje. Choćby nawet on tego nie chciał”, mówi Paweł Szalamacha, szef Instytutu Sobieskiego i były wiceminister skarbu. Oczywiście nic za darmo, co zresztą wydaje się rozsądne. Aby nie zaprzepaścić wydanych pieniędzy, Berlin i Paryż stawiają warunki.
Tak było w przypadku Aten. Gdy Grecy w maju dostali od Unii 145 miliardów euro, zobowiązali się do konkretnych działań. Musieli podnieść podatki od działalności gospodarczej oraz VAT, poczynić cięcia w budżecie, obniżyć zarobki urzędnikom państwowym. Teraz to samo czeka Irlandię.
Sterowana z jednego miejsca unijna polityka gospodarcza, czyli właśnie ustalanie poziomu podatków i budżetu, to naturalna, wydawać by się mogło, konsekwencja używania wspólnej waluty – po to, by pod jedną maską nie było różnych silników.
„Jeszcze do niedawna trudno było wyobrazić sobie nację, w której narodowy rząd rezygnuje na rzecz Brukseli z prawa do ustalania wysokości podatków w swoim kraju, i robi to w imię europejskiej jedności wyrażonej wspólną walutą”, tłumaczy Szałamacha. „To by była dopiero integracja! A tu proszę – przyszedł kryzys i wszystko się zmieniło”.
Cały artykuł można przeczytać na stronie tygodnika Przekrój