Ashton podczas lustracji wojsk EUFOR w Sarajewie, luty 2010.

Szeregowiec Ashton

Podczas gdy u bram Europy rozwija się kryzys libijski wysoki przedstawiciel UE ds. polityki zagranicznej jest zupełnie nieobecny na scenie. Można się zatem zastanawiać, czy jego stanowisko ma jeszcze jakiś sens, pisze analityk José Ignacio Torreblanca.

Opublikowano w dniu 1 kwietnia 2011 o 15:30
Ashton podczas lustracji wojsk EUFOR w Sarajewie, luty 2010.

Najpierw Tunezja, potem Egipt, a później Libia. Unia Europejska zupełnie nie widziała, że coś się szykuje, regularnie spóźniała się z reakcją, a co gorsza okazała się skrajnie podzielona w kwestii tego, jaką przyjąć postawę. Ale przynajmniej potrafi się do tego przyznać. Bądźmy szczerzy – po pierwsze to stolice krajów członkowskich ponoszą większą odpowiedzialność niż Bruksela, gdy idzie o niejasną politykę śródziemnomorską, a jakoś ich nie słyszano.

Po drugie ten spóźniony refleks jest zrozumiały, przecież ostrożność była zawsze naturalnym odruchem dyplomacji i z tą rzeczywistością musiał zmierzyć się nawet sam Obama, stojący wszak na czele ogromnej machiny dyplomatycznej. No i wreszcie, ten podział występujący wśród Europejczyków jest również w pewnym stopniu nieunikniony – bo każde państwo członkowskie ma własną historię oraz własne interesy, czasem trudne do pogodzenia.

Nie mamy nikogo do sprawowania silnego przywództwa

O tym aspekcie zbyt często się zapomina. A tymczasem, gdyby już od samego początku panowała jedność, to nie trzeba byłoby w ogóle przywódców, ani instytucji powołanych do tworzenia wspólnej polityki zagranicznej, bo wystarczyliby sami tylko urzędnicy, żeby ją posłusznie wykonywać. To jest właśnie powód, dla którego potrzebujemy przywódców i instytucji europejskich – żeby wypracowywać politykę wspólną, choć u jej początku są rozbieżne interesy. Oto dlaczego pogrążamy się w sytuacji jawnego paradoksu. Przez dziesięć lat ubolewaliśmy nad brakiem instytucji europejskich, które zajmowałyby się polityką zewnętrzną.

Wysoki przedstawiciel [UE ds. wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa] Javier Solana miał dużo dobrej woli, ale niewiele środków i słabe instytucje, co zmuszało go do podróżowania w kolejne miejsca zapalne samolotami wypożyczanymi specjalnie na te okazje i radzenia sobie z ekipą ograniczoną do zupełnego minimum oraz budżetem operacyjnym niższym od tego, jaki Komisja Europejska przeznaczała na sprzątanie urzędowych gmachów. Obecnie, jak się wydaje, mamy do czynienia z odwrotną sytuacją.

Newsletter w języku polskim

Wreszcie mamy europejskie ministerstwo spraw zagranicznych, które nie afiszuje się z tą nazwą, ale tym niemniej może się pochwalić wszystkimi jego cechami. Wyposażyliśmy je w ogromny budżet, własną służbę dyplomatyczną, a co lepsza także całą władzę, która dotychczas była rozdzielona między trzy instytucje (Radę, Komisję i rotacyjną prezydencję Unii) wchodzące sobie w drogę i stale zaprzeczające jedna drugiej. Europa umocniona traktatem lizbońskim jest w trójcy jedyna, a wysoki przedstawiciel jest wszechmogący. A jednak jej polityka nie może wystartować. W sumie, mamy wreszcie instytucje, ale wciąż, jak się wydaje, nie mamy nikogo do sprawowania silnego przywództwa.

Ashton powierzono misję niemożliwą do wykonania

Arabskie rewolucje wystawiły europejską politykę zagraniczną na ciężką próbę. Po półtora roku od objęcia swego stanowiska Ashton jest coraz bardziej krytykowana, czasem słusznie, a czasem nie. Media oskarżają ją, że jest uczulona na światła rampy, że ucieka przed prasą, że woli dyskretnie pozostać w tle. Entuzjazmu w stolicach państw członkowskich też nie wzbudza.

I tak, podczas nadzwyczajnego posiedzenia Rady Europejskiej poświęconego sprawie Libii Sarkozy publicznie zbeształ Ashton za jej bierność i nikt się wówczas za nią nie ujął, nawet jej rodak Cameron. Jej obrońcy podkreślają, że Ashton powierzono misję niemożliwą do wykonania, z zadaniem, aby pracowała za trzech i okiełznała 27 narodowych egoizmów, których każdy wyraziciel uważa się za bardziej od niej kompetentnego. Wszyscy oni mają po części rację, a zarazem są też częściowo w błędzie: Ashton nie chce walić pięścią w stół, gdy tymczasem Sarkozy uwielbia to robić. Kiedy obserwujemy eskalację ze strony al-Assada i wcześniejsze przypadki Tunezji, Egiptu i Libii, to jest oczywiste, że szeregowiec Ashton ponosi wielkie ryzyko, że pozostanie sama odcięta za liniami wroga.

Trzeba więc pilnie zorganizować misję ratunkową, aby ustrzec pozostałą część jej mandatu, który ma sprawować jeszcze przez trzy i pół roku. Najlepiej by było, gdyby to ministrowie spraw zagranicznych 27 państw członkowskich zgłosili się na ochotnika do udziału w takiej akcji i tchnęli energię w europejską politykę zewnętrzną. Ale czy rzeczywiście tego chcą? Czyż to nie oni poprzez swoje działania, ale także zaniechania, ponoszą główną odpowiedzialność za obecną sytuację? Wkrótce poznamy odpowiedź na te pytania, kiedy okaże się, jak daleko gotowi są posunąć się w sprawie Syrii pod rządami al-Assada, która również jest tak bardzo rozpieszczana przez wiele europejskich stolic.

Tags

Are you a news organisation, a business, an association or a foundation? Check out our bespoke editorial and translation services.

Wspieraj niezależne dziennikarstwo europejskie

Europejska demokracja potrzebuje niezależnych mediów. Voxeurop potrzebuje ciebie. Dołącz do naszej społeczności!

Na ten sam temat