Nocnego nieba nad Lloret de Mar właściwie nie widać, przesłaniają je czerwone i niebieskie neony. Ale z rana, gdy pogasną już światła w Magic Park, Hollywood oraz innych barach i dyskotekach, miasto znowu jest szare, tak jak szary jest betonu, z którego zostało wzniesione.
Niedawni maturzyści padają na hotelowe łóżka. Jeszcze kilka tygodni temu usłyszeli z ust swoich profesorów to, co oni zwykli zawsze, nieco napuszonym tonem, mówić swoim uczniom na pożegnanie, że jesteście elitą, że będziecie awangardą naszego kraju… Teraz tym przyszłym inżynierom ekonomii, dentystom i policjantom jakoś to nie w głowie.
Elita może poczekać. Olli, który organizuje ten ubaw, rozpoczyna swój program dopiero o drugiej po południu. Miejscem zbiórki jest lokal Dr. Döner, gdzie czekają już beczki przygotowane na wieczór pod znakiem sangrii. Jakieś 35 tysięcy maturzystów tłoczy się w autobusach jadących na Costa Brava, przed wyjazdem od razu zamówili alkohol w hotelu, bo tak wychodzi taniej, niż gdyby przyszło płacić osobno za każdą butelkę.
Życie w Lloret jest proste. Słońce, plaża, nocne kluby i alkohol. Przez pięć, sześć letnich tygodni to miasto jest wielkim supermarketem otwartym tylko dla nich i tylko po to, aby im, wczorajszym uczniom, pomóc zapomnieć, jak skomplikowane jest życie po szkole.
A Olli za to właśnie jest współodpowiedzialny. Ma 33 lata i kieruje dwoma tuzinami takich jak on animatorów rozrywek w Lloret, robi to na zlecenie swego pracodawcy, firmy Abi4Life obsługującej tych rozochoconych młodych ludzi. Przybywają tu z Berlina, Kolonii i Laubach rozkołysanymi autobusami. Wtedy on wskakuje do środka, aby ich powitać: „My tu nie imprezujemy, my tu się wdzieramy się na szczyty!”. Wspinaczka to ulubione słowo Olliego.
Tutaj oznacza utratę kontroli. To jest hasło na lato, cel tych tygodniowych wakacji all inclusive w trzy- lub czterogwiazdkowym hotelu. Takie autobusy wyruszają nie tylko do Hiszpanii, ale również do Włoch, Chorwacji, na Węgry i do Bułgarii. Zmierzają najczęściej do takich miejsc, gdzie nawet kompletnie pijani osiemnastolatkowie nie mogą niczego zabrudzić czy zniszczyć, bo wszędzie jest beton i przedmioty albo łatwe do umycia, albo tak tanie, że można je bez bólu wyrzucić i wymienić na nowe.
Loret, ze swymi 38 tysiącami mieszkańców, 199 restauracjami, 93 hotelami i 42 dyskotekami osiąga niezłe zyski. A jednak niektórzy lokalni politycy od pewnego czasu kłopoczą się o wizerunek swego miasta, nie najlepszy, skoro odwiedzają je tylko zainteresowani alkoholem. Zjeżdżają tu z Niemiec, ale również z Francji, Rosji, Anglii, Holandii i Włoch. Lloret ma imprez powyżej uszu.
Wieczorami policjanci uzbrojeni w pałki przemierzają aleję Just Marlès, gdzie dyskoteki ciągną się kilometrami. Nie mogą zapobiec katastrofom. W maju dwudziestolatek z Osnabrück, który złożył właśnie egzamin dojrzałości, po imprezie w nocnym klubie skoczył z wysokiej skarpy. Po tygodniu jakiś spacerowicz odnalazł jego ciało.
„Jeżeli przyjrzeć się obietnicom organizatorów podróży, to można pomyśleć, że chodzi wyłącznie o seks i alkohol. Młodzi myślą, że wszystko im wolno” – ubolewa szef miejskiej policji.
Późnym popołudniem liceum Mittweida tarza się po plaży, w pobliżu boiska do siatkówki, wśród zgniecionych puszek po piwie. 300 metrów dalej obok śmietników liceum Syke dochodzi do siebie po wczorajszej balandze.
O godzinie 21.30 organizatorzy zbierają maturzystów w hotelu i kierują się z nimi do dyskoteki Aztek, gdzie odbywają się, jak to określa Olli, tequilowe rozruchy: młodym ludziom wlewa się alkohol prosto do gardła.
Przed budynkiem czeka Graham. Ten niski gruby człowieczek ma 53 lata i jest szefem tego lokalu. Pochodzi z Anglii, przyjechał do Lloret w latach 70. i doprowadził do tego, że mała miejscowość kąpielowa nad Morzem Śródziemnym stała się enklawą kojarzącą się z imprezującą młodzieżą.
Twierdzi, że Lloret imprezować będzie nadal – bez względu na to, co mają na ten temat do powiedzenia burmistrz i szef policji, i jakie rozporządzenia jeszcze wydadzą. Lloret chce spokoju. Lloret chce pieniędzy. Wybrykom może więc nigdy nie być końca.