Targ w Hamburgu

Hamburg – metropolia w stanie agonii

Życie w Hamburgu – epicentrum kryzysu żywnościowego wywołanego przez pałeczki okrężnicy EHEC – toczy się obecnie pod znakiem epidemii. W szpitalach kończą się zapasy krwi, za to warzyw jest aż w nadmiarze. „Jeszcze nie pomarliśmy”, szepcze sprzedawczyni na jednym ze straganów. Reportaż z miasta w czasach zarazy.

Opublikowano w dniu 7 czerwca 2011 o 16:16
bildarchiv-hamburg.de  | Targ w Hamburgu

W całym mieście stopniowo znika zielenina, na talerzach się jej nie zobaczy. W miejsce liści sałaty właściciele restauracji polecili układać kawałki melona. Gotowym kanapkom koloru dodaje jedynie pietruszka. „Z sałaty trzeba było zrezygnować”, tłumaczy ekspedientka. Na bułce z serem w zastępstwie pomidorów, które wycofano natychmiast po pierwszych doniesieniach o bakterii, połyskuje czerwona papryka. Tymczasem kilka kilometrów za granicami miasta rolnicy zwożą na pola całe palety sałaty lodowej i rucoli. Zmielone liście posłużą jako nawóz, gdyż w hurtowniach ze świecą szukać potencjalnych nabywców.

Odkąd nad miastem zawisła groźba epidemii, w Hamburgu rozgorzała zacięta wojna warzywna. Po jednej stronie frontu pozycje zajęli niemieccy rolnicy, po drugiej – importerzy warzyw z zagranicy. Sprzedawcy na straganach przekornie zachwalają gatunki sałat, na które jest najmniejszy zbyt. Spójrzmy przez chwilę na targ w Lohbrügge – dzielnicy w południowo-wschodniej części miasta. W sobotnie przedpołudnie klientów nie brakuje, a sielankową atmosferę zakłócają jedynie rozmowy jakby wyjęte z filmu katastroficznego. „Jeszcze nie pomarliśmy”, szepcze porozumiewawczo sprzedawczyni na jednym ze straganów, a następnie zapewnia, że wszystkie warzywa własnoręcznie zbierali jej pracownicy, z których żaden się nie rozchorował ani nie umarł.

Ta deklaracja musi wystarczyć. Mimo to ogórki zalegają w skrzynkach i nic nie wskazuje na to, by miały je szybko opuścić. Klienci nie chcą ich brać nawet za pół darmo. Na straganie naprzeciwko starsza kobieta przyznaje, że jest „bardzo zaniepokojona”. Zapowiada: „Jeśli tylko się rozchoruję, powiem, że to tu robiłam zakupy. Weźcie sobie te słowa do serca”, rzuca na odchodnym w stronę sprzedawców dziarska pani, pakując do reklamówki sałatkę śledziową.

Bakterie EHEC sprawiły, że ostatnimi czasy wszystko wywróciło się do góry nogami. Samo słowo „sałata” brzmi dziś jak złowieszcze zaklęcie. Spożywanie zdrowej żywności nagle stało się niezdrowe, a cały świat drży ze strachu na myśl o warzywach z Niemiec. Stany Zjednoczone zarządziły kontrolę importu, Rosjanie ogłosili całkowity zakaz wwozu, a inne kraje już poszły ich śladem. Niemieccy rolnicy mają na ten temat zupełnie inną teorię – ich zdaniem najlepszym sposobem ochrony przed pałeczką okrężnicy jest spożywanie ich produktów. Administracja targu wciąż jeszcze próbuje podtrzymać w Internecie legendę, w którą jednak wierzy coraz mniej osób. I tak na oficjalnej stronie zrzeszenia targowisk w Hamburgu można przeczytać, że „klienci nie powinni mieć najmniejszych obaw przed zaopatrywaniem się w warzywa i owoce na lokalnych bazarach, gdyż bakterie EHEC stwierdzono jedynie na ogórkach z Hiszpanii”.

Newsletter w języku polskim

Niemcy czy Hiszpania – pałeczki okrężnicy z powietrza się nie wzięły. Tymczasem w Hamburgu panuje nastrój przywodzący na myśl Fukushimę. Gdzieś czai się niebezpieczeństwo, którego nie można zobaczyć ani usłyszeć, wywęszyć ani wyczuć w smaku. Coś, co sprawiło, że ponad 2,5 tys. ludzi wylądowało w szpitalu. I choć nikt nie wie, co to jest, wszyscy się boją. Joachim Gauck, były szef Urzędu ds. Akt Stasi, zdiagnozował ostatnio u swoich rodaków istną psychozę strachu.

Pościg za niewidzialnym wrogiem

Czy jednak jest coś dziwnego w tym, że ostatnio Niemców trapią niesprecyzowane obawy? Przedwczoraj w paszy zwierzęcej stwierdzono obecność dioksyn, wczoraj wybuchła elektrownia atomowa, a dziś w kraju grasuje bakteria, o której nawet naukowcy mówią, że jeszcze nigdy z czymś podobnym się nie zetknęli. Artykuły spożywcze transportuje się z kraju do kraju, a po kolejnych transakcjach nie pozostają nawet najmniejsze ślady. Tymczasem ludziom, potencjalnym ofiarom zatrucia, nie pozostaje nic innego, jak starać się omijać wszelkie niewidzialne przeszkody. Zdejmują więc liść sałaty z kanapki, sięgają po pizzę bez pomidorów, a na targowisku kupują cukinię zamiast ogórków.

Jak na miasto pogrążone w strachu miniony weekend w Hamburgu był wręcz bajkowy. Dziesiątki tysięcy mieszkańców w letnich strojach ruszyły na spacery po mieście, a po drodze przysiadali w kawiarniach i posilali się w restauracjach. Nikt nie dał się zwariować, by zakryć twarz maską lub zostać w domu z obawy przed atakiem śmiercionośnych bakterii.

Strach utorował sobie drogę w bardziej subtelny sposób, na przykład pod postacią niewielkich, błękitnych pojemników ze środkami dezynfekującymi, które zastąpiły mydło w niemal każdej toalecie publicznej. Przed stacjami krwiodawstwa ustawiały się kolejki – w szpitalach zaczyna bowiem brakować krwi, a przecież nigdy nie wiadomo, kto będzie następny. O oddawanie krwi zaapelował zresztą sam burmistrz Olaf Scholz. W przypadku zatrucia pałeczkami okrężnicy jednym z najpoważniejszych powikłań jest niewydolność nerek.

Na tle reszty kraju Hamburg zajmuje pierwsze miejsce, jeśli chodzi o liczbę pacjentów hospitalizowanych z powodu zakażenia bakterią EHEC. W szpitalach powoli zaczyna brakować miejsc, co właśnie musiał przyznać niedawno powołany na to stanowisko minister zdrowia Daniel Bahr. W niedzielę odwiedził klinikę uniwersytecką w dzielnicy Eppendorf, by – jak można przeczytać w komunikacie – „na miejscu zapoznać się z sytuacją”. Tak to już jest, że gdy w Afganistanie umierają żołnierze, przyjeżdża minister obrony. Gdy wykolei się pociąg, na miejscu zdarzenia pojawia się minister transportu. Kiedy zaś wybucha epidemia, z wizytą przyjeżdża minister zdrowia. Od niedzieli Hamburg jest niejako oficjalnie obszarem kryzysowym.

W położonym nad rzeką Alster Hamburgu wiedzą, że oto teraz na szali waży się wizerunek miasta, a pałeczki okrężnicy urosły do rangi groźnych przestępców. W ubiegłym tygodniu komendant miejscowej policji zaproponował nawet, by do akcji zaangażować funkcjonariuszy policji kryminalnej. Jak tu jednak prowadzić pościg, gdy wróg jest niewidzialny?

Widziane z Polski

Biurokratyczna epidemia

„Jak to możliwe, by najbogatszy kraj UE nie potrafił sobie z tym poradzić”, Gazeta Wyborcza zastanawia się nad sprawą epidemii bakterii EHEC, której źródła do dziś nie udało się z całą pewnością ustalić. Odpowiedź jest prosta. Winien temu jest system federalny. Wprawdzie renomowany Instytut im. Roberta Kocha w Berlinie (podległy federalnemu ministerstwu zdrowia) jest główną instytucją zajmującą się chorobami zakaźnymi, to za ochronę zdrowia mieszkańców i tak odpowiadają władze poszczególnych landów.

Nawet jeśli eksperci tej renomowanej placówki pierwsi zwrócili uwagę, że zabójcza bakteria przenosi się przez surowe warzywa, ostateczny werdykt w tej sprawie wydać mógł jedynie Federalny Instytut Oceny Ryzyka, podległy ministrowi rolnictwa w Berlinie. Cóż z tego, że Instytut ma „fantastycznie wyposażone laboratoria”, skoro samodzielnie nie może zbierać próbek podejrzanej żywności – to bowiem również leży w gestii władz lokalnych. „Kliniki, instytucje, ministerstwa landowe i federalne – każdy pracuje sam dla siebie. Minął miesiąc, a dalej nikt nad tym nie panuje”, żali się Gazecie Thomas Oppermann z opozycyjnej SPD. Instytucjonalny chaos sprawił, że eksperci Instytutu Kocha dotarli do Hamburga dopiero dwa tygodnie po pierwszych przypadkach zakażeń, a przecież, gdy dochodzi do epidemii, czas odgrywa kluczową rolę. „Wielu niemieckich lekarzy twierdzi, że nie ma już praktycznie szans na znalezienie źródła epidemii”, podkreśla warszawski dziennik.

Tags

Are you a news organisation, a business, an association or a foundation? Check out our bespoke editorial and translation services.

Wspieraj niezależne dziennikarstwo europejskie

Europejska demokracja potrzebuje niezależnych mediów. Voxeurop potrzebuje ciebie. Dołącz do naszej społeczności!

Na ten sam temat