Jest pół do ósmej rano. Iona, młoda Rumunka, zmierza w stronę madryckiego dworca autobusowego przy ulicy Méndez Alvaro. Jest bardzo zadowolona – przez rok była pomocą domową, ciężko pracowała, a teraz wraca na wakacje do Bukaresztu. Obładowana czterema wielkimi walizami, czeka niecierpliwie, tak jak reszta pasażerów, na przyjazd autokaru. Ale się nie doczeka.
Podobne sytuacje zdarzają się coraz częściej na dworcach autobusowych w Hiszpanii. Takie niespodzianki czekają w Walencji, Castellón, Barcelonie czy Madrycie na obywateli rumuńskich pragnących wrócić do kraju. Gigantyczne opóźnienia, podejrzane firmy sprzedające nieistniejące kursy na nieistniejących lub ni stąd, ni zowąd zmieniających się trasach, autokary w fatalnym stanie – to ledwie kilka przykładów niedogodności, jakich doświadczyła spora liczba podróżnych, która postanowiła w drodze do Rumunii zdać się na transport samochodowy.
W Hiszpanii działa legalnie trzynaście rumuńskich firm transportowych, na których można mniej więcej polegać. Bilety w cenie 90–100 euro za przejazd w jedną stronę, podróżni mogą zabrać więcej bagażu, niż jest to możliwe na liniach samolotowych. Dzięki temu autokar, któremu droga do Rumunii zajmuje prawie trzy dni, stał się ulubionym środkiem transportu obywateli tego kraju. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że na obrzeżach największych dworców zaroiło się od kilku lat od nielegalnych przedsiębiorstw przewozowych, które – jak twierdzi jeden z szefów towarzystwa Eurolines – oferują za połowę ceny teoretycznie taką samą usługę. Mają swoich naganiaczy, ci wyławiają z kolejek przed okienkami tych legalnych firm klientów, dla których mają propozycję nie do odrzucenia, no bo cena jest bezkonkurencyjna. „Rumuni nie przywiązują na ogół większej wagi do warunków podróży. Chodzi im tylko o to, żeby dojechać do celu”, tłumaczy przedstawiciel Eurolines.
Autokary zbierają pasażerów z różnych rejonów Hiszpanii, żeby mieć komplet. Kiedy autokar nie jest wypełniony, przewoźnik „wymyśla najrozmaitsze awarie” i w najlepszym razie zwraca pieniądze za bilet. Ale jak się już ruszy w drogę, to wcale nie jest powiedziane, że się dotrze do celu, na niektórych „liniach” nie zdarza to się właściwie nigdy. „Kiedyś autokar zepsuł się we Francji i zostawili nas na pastwę losu, nikomu nawet do głowy nie przyszło, by nam nie zaproponować przesiadkę do innego pojazdu. Musieliśmy wynająć furgonetkę, żeby jakoś dojechać do Bukaresztu”, opowiada pewien Rumun, który mimo wszystko sposobu podróżowania nie zmienił, tak jest najtaniej. „Teraz, w sierpniu, bilety lotnicze kosztują blisko 600 euro i nie można zabrać prawie żadnego bagażu”, tłumaczy. Ktoś inny opowiada, że autokar, którym kiedyś jechał, zostawił wszystkich pasażerów „bez słowa wyjaśnienia 500 km od Bukaresztu”.
Zdarza się niejednokrotnie, że firmy rumuńskie wykorzystują to, że ich klienci mają dużo bagażu i przy okazji nielegalnie ekspediują własny ładunek. „Rumuni często przewożą autokarami ogromne ilości wieprzowiny”, twierdzi jeden z pracowników Eurolines i zauważa, że „wiele z tych przedsiębiorstw żyje z przewozu towarów”. By zoptymalizować zyski, niektórzy montują w wozach więcej siedzeń, niż zezwalają na to przepisy lub zatrudniają tylko dwóch kierowców zamiast pięciu, jak tego wymaga europejskie prawo. „Widziałem kiedyś, jak wsiadło do autokaru z siedemdziesiąt osób”, oburza się rumuński podróżny, dodając, że są tacy przewoźnicy, którzy blokują toalety i przejścia jakimiś towarami. „Jesteśmy ściśnięci jak śledzie w beczce”, skarży się.
Większość tych pojazdów nie jest kontrolowana na trasie – opowiada stały użytkownik linii – ale „na granicy węgierskiej” kierowca domaga się zawsze od pasażerów po pięć euro, żeby dać w łapę celnikom i zniechęcić ich do zaglądania do środka. „Autokarem można przewieźć do mojego kraju wszystko, co się chce”, dodaje.
W okresach przewozowego szczytu wiele firm oficjalnie działających sprzedaje swoich okienkach bilety tych nielegalnych. Krajowe Stowarzyszenie Przewoźników Autokarowych (ANETRA) potwierdza, że przedsiębiorstwa licencjonowane nie mają absolutnie prawa tak postępować, ci, którzy licencji nie mają, wypuszczają na trasę „pojazdy w opłakanym stanie” bez wymaganych przeglądów technicznych.