Pakt konkurencyjności mający być receptą na kryzys finansowy, w który pogrążyła się strefa euro, mógł okazać się polityczną bombą z opóźnionym zapłonem. Wydaje się, że na razie zapalnik nie został uzbrojony.
„Dlaczego staracie się pokazywać podziały? Czy przeszkadzamy wam w czymkolwiek? Upokarzacie nas”, tak – [jak pisze The Economist](http:// http://www.economist.com/node/18330371) – premier Donald Tusk strofował przywódców Francji i Niemiec, gdy ci po raz pierwszy przedstawili swój pakt konkurencyjności dla strefy euro zakładający ściślejszą jej integrację gospodarczą, a także jej własne spotkania na szczycie.
Kiedy stało się jasne, że kluczowe decyzje mogą – wbrew uspokajającym zapewnieniom unijnych hegemonów – zapadać wyłącznie w gronie siedemnastki, w Warszawie, Kopenhadze i Sztokholmie rozległy się dzwonki alarmowe.
Nikt nie chciał znaleźć się na unijnym bocznym torze. To powód szybkiej kontroofensywy premiera Tuska, a także szefa duńskiego rządu Larsa Lokke Rasmussena. Ten ostatni zapowiedział nawet kolejne (trzecie już) referendum w sprawie przyjęcia euro.
Po piątkowym szczycie (11 marca), szef polskiego rządu ogłosił „pakt nie będzie dzielił Europy”, a każdy kraj, który spełni stawiane w nim warunki, będzie mógł doń przystąpić. Dla Polski i Danii (oba kraje zgłosiły akces do paktu) oznaczać to będzie pozostanie w unijnym „mainstreamie”.
Problem w tym, że na razie nie wiadomo jeszcze, jakie będą to warunki.
Komisja Europejska znacznie rozwodniła już pierwotne propozycje Berlina i Paryża. Budzący u niektórych grozę „pakt na rzecz konkurencyjności” zostanie najpewniej zastąpiony bardziej przyjaznym „paktem dla euro”.
Nie wiadomo, jak to się odbije na jego skuteczności, a pamiętajmy, że głównym celem autorów paktu było zażegnanie groźby bankructwa kolejnych członków strefy euro. Na razie rynki sceptycznie reagują na plany uzdrowienia w niej sytuacji.
W ubiegłym tygodniu obniżyły rating Hiszpanii, a [wcześniej znów skoczyło oprocentowanie portugalskich papieró](http://Pakt konkurencyjności mający być receptą na kryzys finansowy, w który pogrążyła się strefa euro, mógł okazać się polityczną bombą z opóźnionym zapłonem. Wydaje się, że na razie zapalnik nie został uzbrojony.)w, co nie wróży dobrze na przyszłość.
Jedyna nadzieja w tym, że na kolejnym szczycie, pod koniec miesiąca, Francja i Niemcy przedstawią spójną strategię, a inwestorzy ją „kupią”. W przeciwnym razie odtrąbione już zwycięstwo Polski, która nie dała się wypchnąć z głównego nurtu unijnej polityki, może okazać się pyrrusowym.