Czy eurosceptycy przysłużą się Europie?

Antyunijna fala, jaką straszą przed eurowyborami liczne sondażownie, nie zmiecie wspólnotowych instytucji. Przeciwnie, może stworzyć szansę dla zmęczonej i pozbawionej pomysłów klasy politycznej na przegrupowanie się i znalezienie wyjścia z obecnego impasu.

Opublikowano w dniu 23 maja 2014 o 13:28

Czy powinniśmy się bać eurosceptyków? Czy europejskie instytucje pochłonie kolorowa fala tych, którzy poddają w wątpliwość nie tylko unijną politykę, ale także rację bytu samej Unii, idącej właśnie do urn w wyborach europejskich? Odpowiedź na oba pytania brzmi „nie”.

Powinniśmy mieć nadzieję, że eurosceptykom dobrze pójdzie w głosowaniu, a zarówno politycy większych krajów, jak i brukselski establishment, chwyci za gardło lęk, że oto rozmijają się z oczekiwaniami znacznej części opinii publicznej. Słów tych nie pisze eurosceptyk, wręcz przeciwnie. A jednak nie sposób przymykać oczu na rozziew między wieloma pozytywnymi osiągnięciami Unii Europejskiej a działaniami decydentów, którzy nie potrafią ani na poziomie narodowym, ani europejskim, zaangażować obywateli w europejski projekt i nadać mu nowego impulsu.

Unia Europejska zaprzepaściła wielką szansę, by uczynić zdecydowany krok naprzód. Wzbierająca fala protestów zwolenników suwerenności, niechętnych oddawaniu narodowej władzy, jak i wrogów polityki zaciskania pasa „narzuconej” przez Brukselę jest wynikiem zasklepienia umysłów i zaślepienia elit w obliczu wielkiego kryzysu.

Obojętność i niemoc

A przecież kryzys, najpierw finansowy a później gospodarzy, dotarł do Europy z opóźnieniem. Było mnóstwo czasu, by przewidzieć jego skutki i przygotować działania zaradcze. Ale w tym celu potrzebna była wspólna wizja. Nadzieję dał brytyjski premier Gordon Brown, który - w obliczu bezczynności pozostałych europejskich przywódców – wskazał drogę wyjścia z zapaści podczas szczytów G8 i G20 w październiku 2008 r. Niestety, był to tylko szczęśliwy zbieg okoliczności.

Newsletter w języku polskim

Polityczna słabość Browna w połączeniu z jego oddaleniem od ścisłego kręgu strefy euro pogrzebała wszelką wiarę w rozsądne i wyważone zarządzanie sytuacją. Od tamtej pory kryzys pogłębiał się coraz bardziej, a Europa – na czele z niemiecką kanclerz pozbawioną strategicznej wizji i wiedzy historycznej – wpadła w spiralę wsobnych narodowych interesów. Być może, gdyby Angela Merkel uczęszczała za młodu na spotkania dysydentów w Niemieckiej Republice Demokratycznej i w Europie, w pełni zdawałaby sobie sprawę z tego, jak wielką rolę odgrywa solidarność, nawet w skali kontynentu. Ale tak się nie stało.

Paradoksalnie, trudności, jakie pojawiły się po roku 2008 mogły stać się kolejną szansą na postęp w budowie Europy, tak jak to się zdarzało wiele razy w przeszłości, gdy – znajdując się na skraju przepaści – Stary Kontynent odkrywał sposób, by przezwyciężyć wszelkie przeciwności. Nawet w obliczu najbardziej tragicznych przejawów europejskiej niemocy, których następstwem był wybuch przemocy i wojny w byłej Jugosławii w 1991, Unia wiedziała, choć stało się to z opóźnieniem, że właściwą reakcją było przyspieszenie procesu integracji krajów Środkowej i Wschodniej Europy.

Od początku kryzysu minęło już sześć lat i poza Europejskim Bankiem Centralnym, zarządzanym przez Mario Draghiego (a nie Jean-Claude Tricheta), nikt nie potrafił posunąć się do przodu choćby o centymetr. Nie mówię tu o przezwyciężeniu kryzysu – to byłoby zbyt wygórowane żądanie – lecz przynajmniej o przydzieleniu Europie pozytywnej roli w zarządzaniu gospodarką kontynentu. A jednak Europa zdawała się bierna, nieudolna, często przypominała złą macochę. Całkowicie niewybaczalna jest drakońska kuracja zaaplikowana Grecji, którą uzasadniano, sięgając po słabo skrywane rasistowskie argumenty.

Nie tak powinna się zachowywać Wspólnota nawet wobec najbardziej niesfornego członka. Egoizm, małostkowość i pokrętne ścieżki umacniającego się nacjonalizmu zniszczyły poczucie solidarności, z której zrodził się europejski projekt. Jak ma zareagować zmęczone codziennymi problemami społeczeństwo na tak częste w ostatnich latach spotkania i szczyty, deszcz pompatycznych a zarazem pustych obietnic? Co powinno czuć wobec Unii Europejskiej, w której nie widać już ani solidarności, ani planowania? Trudno uwierzyć, by „pakt fiskalny” lub unia monetarna wzbudzały zaufanie i zapewniały „identarystyczne” spoiwo. Oczywiście, były też ważne osiągnięcia; ale wiemy, że integrację pogłębiano stopniowo, małymi kroczkami. Niemniej wymęczone kompromisy zawierane na europejskich szczytach są mało atrakcyjne.

Pamiętajmy o przeszłości

Ostatni naprawdę mobilizujący ruch, zdolny do wzbudzenia nadziei, nastąpił ponad dekadę temu, kiedy UE postanowiła dzielnie (choć raz) rozszerzyć swoje granice na wschód. Ale nawet wtedy siłę tego ruchu zneutralizował lęk przed „polskimi hydraulikami”, tzn. fantazje o inwazji taniej siły roboczej i migrantów. W samym środku kryzysu gospodarczego, w obliczu frustracji spowodowanych domniemanymi lub realnymi niedociągnięciami Unii w chronieniu swoich obywateli przed kryzysem i coraz jawniej okazywanych deklaracji narodowych interesów, nadanie nowego impetu konstruowaniu Europy wymaga ogromnego wysiłku. Podejmują się go ci, którzy nadal uparcie określają się mianem euroentuzjastów.

To bardzo trudne zadanie, ponieważ skróty myślowe eurosceptycyzmu zdają się być znacznie „prostsze”: w niepewnych czasach, wskazanie kozła ofiarnego jest łatwą i bezpieczną opcją, a jeszcze lepiej, jeśli kozłem tym staje się ktoś tak odległy i ledwo widzialny, jak karły z Brukseli oraz ich dwór. Znacznie trudniej wskazać sukcesy integracji, które mamy wszyscy przed oczami i są tak oczywiste, że aż stały się niewidzialne. Zamknijmy ponownie granice, zlikwidujmy program Erasmus i jemu podobne, przywróćmy cła, niech każdy kraj pójdzie swoją drogą a przekonamy się, do jakich zstąpimy piekieł!

To właśnie należy przekazać eurosceptykom! Musimy pamiętać, jak wyglądała Europa przed Wspólnotą Węgla i Stali, przed traktatami rzymskimi, z Maastricht, a następnie z Lizbony – by wymienić tylko kilka kamieni milowych. Musimy pamiętać o czterech swobodach z Maastricht, czterech „uniach” Rady Europejskiej z czerwca 2012 r. (bankowej, fiskalnej, budżetowej i politycznej). Ale przede wszystkim musimy pamiętać, jak wyglądała Europa na gruzach II Wojny Światowej.

Altiero Spinelli i Ernesto Rossi rozumieli to wcześniej i jaśniej niż ktokolwiek inny: zło Europy, ale również innych kontynentów, wiąże się z nacjonalizmem. Dostrzeżenie wroga w obcokrajowcu, obcym, „innym”, kimś, kto jest poza nawiasem (poza limesem, jak mawiali Rzymianie, czyli poza granicami imperium) niesie w sobie niszczycielski potencjał, czego dowodem była pierwsza połowa minionego stulecia.

Podzieleni eurosceptycy

Bomba zegarowa nacjonalizmu wciąż tyka. Gwoli przypomnienia – bo wojna w Jugosławii najwyraźniej nie wystarczyła – mamy teraz wroga we własnych szeregach. Przecież ta nowa, trudna, a nawet koślawa europejska konstrukcja oznacza dążenie do niestawiania na tak ogromnym terytorium nieprzekraczalnych granic. Tę właśnie budowlę chcą zaburzyć eurosceptycy. Powrót do małych ojczyzn, odrodzenie niezależności gospodarczej, zamknięcie granic, to wszystko cofnięcie się do zwodniczej myśli o bardziej pomyślnej, błogiej i uporządkowanej przeszłości.

Iluzje są niebezpieczne, bo nie da się ich zrealizować, zwłaszcza gdy szkodzą temu nowemu, niechlujnemu porządkowi europejskiemu, który powstał na fundamencie wspólnoty zasad i intencji. Niewątpliwie przez wszystkie te lata Europa zapadła się, stając się jedynie areną dla wolnego rynku, potężnej gospodarki, kurczącej się wspólnotowości: Europa zupełnie zapomniała o swojej misji.

I dziwimy się, że eurosceptycyzm pędzi do przodu pełną parą? Że mamy do czynienia z falą odrzucenia, podziałami opinii publicznej w Unii, wywołanymi samą wizją europejskiego projektu? Partie eurosceptyczne są owocami błędów popełnionych przez europejską klasę polityczną. Dlatego to do niej należy znalezienie sposobu zneutralizowania argumentów używanych przez eurosceptyków na rzecz rozpadu Europy.

Co więcej, i na szczęście, eurosceptycy, choć na fali, też są podzieleni: na przykład nacjonaliści-populiści z Frontu Narodowego i Ligi Północnej nie mają wiele wspólnego z zadziorną, ale demokratyczną partią UKIP Nigela Farage'a czy Ruchem Pięciu Gwiazd Beppe Grillo – nie mówiąc już o neofaszystowskim Jobbiku na Węgrzech. W związku z tym nie tworzą spójnej i zjednoczonej całości; a zatem mało prawdopodobne jest, aby udało się im stworzyć wspólną płaszczyznę działania w nowym Parlamencie Europejskim.

Nawet gdyby partie te miały wygrać eurowybory, instytucje UE jako takie nie byłyby zagrożone. Niemniej to poczucie izolacji i braku zaufania, które przenikało od jakiegoś czasu do europejskiej opinii publicznej, po raz pierwszy znalazło silny polityczny wyraz. Ale w końcu ex malo bonum (łac. ze zła rodzi się dobro) – niech będzie to zdrowy wstrząs dla klasy politycznej, która zaludnia korytarze luksusowych pałaców w Brukseli lub bardziej rozbieganych, lecz nie mniej nieuważnych europejskich stolic.

Tags

Are you a news organisation, a business, an association or a foundation? Check out our bespoke editorial and translation services.

Wspieraj niezależne dziennikarstwo europejskie

Europejska demokracja potrzebuje niezależnych mediów. Voxeurop potrzebuje ciebie. Dołącz do naszej społeczności!

Na ten sam temat