Ach, ten słynny „deficyt demokracji” Europy… Słaby Parlament Europejski bez legitymacji, rada ministrów, której brakuje przejrzystości i która z niczego nie musi się tłumaczyć, mianowani komisarze europejscy, których nie można odwołać, jeżeli zawiodą.
W oczach eurofobów te argumenty są wystarczające, aby mieć negatywny stosunek do Unii; euroentuzjaści odpowiadają, że to właśnie są argumenty za jeszcze intensywniejszym pogłębianiem integracji. Czy rzeczywiście można mówić o deficycie demokracji? Jeśli tak, to jaka jest jego skala?
Demokrację europejską można nazwać pośrednią. Nie wpisuje się w klasyczne schematy, jest „inna”. Nie oznacza to koniecznie, że jest gorsza albo w mniejszym stopniu jest demokracją. „To prawda, że UE, jako całość, nie funkcjonuje jak pojedyncze państwo, które dysponuje jednym parlamentem sprawującym kontrolę nad jednym rządem. Jest to gra zespołowa, w której uczestniczy 27 demokracji państwowych i jakiś fragment demokracji europejskiej” pisze Luuk van Middelaar, autor książki „Przejście do Europy” i członek gabinetu Hermana Van Rompuya, przewodniczącego UE.
Ta sytuacja budzi kontrowersje. Parlament Europejski ma coraz więcej władzy i decyduje o prawie wszystkich aktach prawnych, ale jednak nie funkcjonuje jak krajowe ciało ustawodawcze, które może odwoływać ministrów. A Komisja Europejska nie jest żadnym rządem, tylko apolityczną instytucją technokratów, kierowaną przez komisarzy mianowanych na swoje stanowiska. Czy pragniemy jednak innego systemu? – zastanawiają się eksperci. Czy jesteśmy gotowi na europejski rząd? Niestety, nie. UE jest więc nadal kierowana w sposób pośredni. Rada ministrów, przez którą są podejmowana główne decyzje, ponosi odpowiedzialność na szczeblu krajowym, przed parlamentem, a nie bezpośrednio na szczeblu europejskim, ale ta kontrola, w teorii przynajmniej, jest solidnie zakorzeniona.
Ten system budzi też, naturalnie, obiekcje. Jako że wybrany parlament musi się zmierzyć z radą ministrów pochodzących z 27 państw, proces podejmowania decyzji jest długi i męczący. „Nie można mówić o tym, że decyzje są podejmowane, one nadchodzą”, zauważa Sebastiaan Princen, profesor administracji europejskiej. Kontrola jest więc trudniejsza, a wpływ wyborców maleje. Dotychczas nie było praktycznie żadnej korelacji między wynikami wyborów krajowych a decyzjami podjętymi w Brukseli; dopiero się pojawia teraz, kiedy Europa stała się wszędzie przedmiotem kampanii wyborczej.
Ale w sumie, to nie te dawne obiekcje stały się siłą napędową mitu o deficycie demokracji na Starym Kontynencie. Słabość Parlamentu Europejskiego i brak przejrzystości są problemami, którym zaradzono. „Prawdziwy deficyt demokracji tkwi dzisiaj w krajowych parlamentach”, podkreśla Rinus van Schendelen, profesor nauk politycznych. „Pozostały w tyle, jeżeli chodzi o proces europeizacji”. Innymi słowy, deficyt demokracji wyraźnie by się obniżył, gdyby te parlamenty rzeczywiście sprawowały funkcję kontrolną.