Manifestacje studenckie 10 listopada w Londynie nie dorównywały rozmiarami protestom przeciwko wojnie w Wietnamie, w latach 60. minionego wieku, ani zamieszkom zwróconym przeciw podatkowi pogłównemu rządu Margharet Thatcher, w 1990 r. Ale to, że 50 000 osób wyszło na ulice, żeby się przeciwstawić wzrostowi kosztów immatrykulacji, świadczy o narastaniu opozycji wobec liberalno-konserwatywnego rządu.
Obecne manifestacje zostały niestety zakłócone, garstka indywiduuów uciekła się do przemocy. Ale wraz z powrotem spokoju niezadowolenie z projektu ograniczającego publiczne wydatki na szkolnictwo wyższe wcale nie ustało. Przeciwnie – pozostało nadal silne, tym bardziej, że ubytek środków ma być zrekompensowany drastyczną podwyżką stawek, jakie kandydaci na studia mieliby płacić za wpisanie w poczet słuchaczy uczelni.
Bezpośrednią przyczyną cięcia wydatków z kasy publicznej jest oczywiście kryzys gospodarczy. Ale konflikt ten ma sens szerszy, gdyż dotyczy strukturalnego problemu istotnego dla całej Europy. Chodzi o to, kto ma ponosić koszty wzrostu poziomu wykształcenia młodych ludzi?
Ponad połowa młodzieży idzie na studia
Tak zwane gospodarki dobrobytu przez długi czas zadowalały się ograniczoną liczbą dyplomów ukończenia szkół wyższych. Szwecja, która w latach 50. zeszłego stulecia była jednym z najbogatszych krajów na świecie, miała niezbyt dużo obywateli z takimi dyplomami i proponowała studia w ograniczonym wymiarze.
A teraz w niemałej części Europy od dwóch trzecich do połowy młodych obywateli nie chce pozostawać ze średnim wykształceniem. Przede wszystkim dlatego, że ono nie wystarczy, by podjąć pracę w coraz większej liczbie zawodów, a poza tym demokratyzacje dostępu do uczelni uważa się za pożądaną. W wielu krajach takie dążenie uchodzi za naturalne. Wszelako, w odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych, gdzie upowszechnienie uniwersytetu datuje się od lat bezpośrednio powojennych, kraje owe nie rozpatrywały dotąd możliwości przerzucenia kosztów całości lub części nauczania na studentów lub ich rodziny. A przecież utrzymanie jakości wyższego szkolnictwa i zarazem dbanie, by jego poziom się podnosił, musi kosztować drogo.
Na przykład we Francji dzieje się tak, że państwo wielkodusznie wspiera garstkę tzw. Wielkich Szkół (Grandes Ecoles), podczas gdy klasyczne uniwersytety staczają się coraz niżej. Projekt, który próbuje wylansować David Cameron, polega na zbliżeniu systemu studiów do rynku. Studenci najubożsi będą, rzecz jasna, mieliby prawo do korzystania z pomocy, a ci z warstw średnich mogliby dostać pożyczki w wysokości odpowiedniej do ich przyszłych zarobków. A ponieważ koszty immatrykulacji działają odstraszająco, więc wyższe uczelnie miałyby zawzięcie konkurować o względy kandydatów na studia.
Wybór między dżumą a cholerą
Wybór między wyższym szkolnictwem finansowanym przez państwo, ale nierozwojowym, a systemem opartym na prawach rynku, ale związanym z astronomicznymi kosztami wpisowego, przypomina sytuację wyboru między dżumą a cholerą. Pod tym względem system szwedzki jest sensownym kompromisem. Szkolnictwo wyższe jest finansowane przez państwo, ale uczelnie korzystają z jego zasobów w zależności od tego, jak potrafią przyciągać studentów oraz – od przyszłego roku – stosownie do zdolności sprostania pewnym wymaganiom jakościowym.
Niedogodność polega na tym, że ów system musi sobie radzić jednocześnie ze złymi stronami zarządzania publicznego i tego opartego na prawach rynku. Zabieganie o studentów może doprowadzić do sytuacji, w której uniwersytety oferowałyby kursy o charakterze populistycznym, podczas gdy narzucone przez państwo wymagania jakościowe otwierałyby drogę do zwiększonej kontroli politycznej.
Nie ma rozwiązania spełniajacego wszystkie kryteria. Ale rzeczą zasadniczą pozostaje ideał uniwersytetu jako miejsca poszukiwania wiedzy, ośrodka wolnej myśli i uczciwości intelektualnej. Prawdziwy problem nie polega na tym, żeby możliwie najlepiej wykorzystywać wyższe szkolnictwo dla redukcji deficytu budżetowego, ale żeby wypracować taki solidny mechanizm finansowania, który zagwarantowałby niezależność uniwersytetu.