Przerażające dane dotyczące bezrobocia w Hiszpanii to najbardziej dobitny wskaźnik świadczący o tym, jak poważny jest kryzys i jego konsekwencje. Jednocześnie pojawia się dramatyczna konstatacja, że kroki podejmowane zarówno przez Brukselę, jak i przez władze krajowe, ze wszystkimi kosztami, jakie za sobą pociągają, nie przynoszą efektów.
Wręcz przeciwnie, znajdujemy się w coraz gorszej sytuacji. Do tego dochodzą ujawnione wczoraj wyniki ankiety przeprowadzonej wśród osób w wieku produkcyjnym (EPA), najgorsze w historii – liczba bezrobotnych po raz pierwszy przekroczyła sześć milionów. Spośród nich prawie dwa miliony jest bez pracy od ponad dwóch lat, co oznacza, że mają do dyspozycji co najwyżej 400 euro minimalnego zasiłku. Przygnębiająca perspektywa.
Do tej pory wytyczne, którymi kierowała się Unia Europejska w walce z kryzysem dotyczyły wielkich współczynników w finansach publicznych, dyscypliny, która dbała przede wszystkim o to, by nie naruszać finansowej równowagi, tak, aby rynki mogły funkcjonować bez przeszkód. I nic ponad to.
Prezes Europejskiego Banku Centralnego zaprezentował ostatnio nieprzejednane stanowisko wobec niedopełnienia warunków ograniczenia deficytu finansów publicznych, ale ani słowem nie wspomniał o tym, co powinno być podstawowym celem gospodarki i polityki gospodarczej, czyli o dobrobycie obywateli, którego pierwszym i niezbędnym przejawem jest zatrudnienie.
Krwotok nadal trwa
A zwłaszcza w czasach, gdy jego brak staje się chroniczny, jak to się właśnie dzieje w Hiszpanii, i zaczyna być synonimem społecznego wykluczenia. W wielogłosie potężnych międzynarodowych instytucji jedynie Międzynarodowy Fundusz Walutowy, ustami swojej dyrektor zarządzającej, odniósł się do dramatycznej sytuacji na rynku pracy w Hiszpanii, proponując zmianę, wprawdzie nie samych rozwiązań, ale przynajmniej tempa ich wprowadzania.
Reakcja rządu na opublikowane wczoraj dane – najpierw powołał się na odziedziczoną po poprzedniej ekipie sytuację, a potem, porównywał zmniejszenie liczby miejsc pracy w pierwszych trzech miesiącach tego roku z rokiem ubiegłym, nie biorąc pod uwagę, że tym razem Wielki Tydzień wypadł w marcu – wyraźnie świadczy o braku spójnego stanowiska.
Podkreślanie, że od stycznia do marca 2013 r. straciliśmy mniej miejsc pracy niż w analogicznym okresie 2012 roku, to sposób na to, by – nie mówiąc tego wprost – dać do zrozumienia, że skuteczna była reforma prawa pracy, którą sam rząd wprowadził w życie rok temu. Dane są jednak nieubłagane – krwotok trwa nadal, z tą różnicą, że teraz odbywa się to mniejszym kosztem ze strony przedsiębiorstw.
Z ankiety EPA wynika, tak jak należało się tego obawiać, że po zmniejszeniu zatrudnienia na czas określony, ofiarą padły umowy na czas nieokreślony, których rozwiązanie w świetle nowych przepisów stało się tańsze. Z oficjalnego stanowiska władz – które już nie mówią o tym, że kiedy sytuacja się poprawi, reforma pozwoli na szybkie tworzenie nowych miejsc pracy, ale ograniczają się do wyrażania nadziei, że wyjście z tunelu poprawi perspektywy – przebija przekonanie, że nowe przepisy nie przyniosły oczekiwanych rezultatów.
Przesadna obsesja na punkcie oszczędności
Wyniki ankiety EPA z pierwszych trzech miesięcy roku to główny argument, z którym rząd musi się zmierzyć, aby usprawiedliwić zwrot w swojej polityce gospodarczej. Przedłużający się kryzys przekształca miliony ludzi w chronicznych bezrobotnych, którzy nie będą w stanie sami wrócić na rynek pracy. W tej sytuacji, jakakolwiek reforma strukturalna gospodarki czy wszelkie zmiany w systemie emerytalnym będą nieskuteczne. Kraj tego nie wytrzyma.
Nawet człowiek tak konserwatywny i powściągliwy, jak Andreu Mas-Colell, radca do spraw gospodarki w katalońskiej Generalitat, twierdził, że doszliśmy do „punktu zwrotnego” w polityce krajów europejskich, i nawoływał do zmian. Jego zdaniem, Unia Europejska ma przesadną obsesję na punkcie oszczędności. Efekty tej strategii nie świadczą o jej skuteczności, europejski PKB spada, rośnie bezrobocie, a jeśli chodzi o Hiszpanię, te działania prowadzą nas w ślepy zaułek.
Biorąc pod uwagę doświadczenia ostatnich kilku lat, należy się spodziewać, że Bruksela utrzyma swą oficjalną doktrynę, choćby nawet przedłużyła terminy ograniczenia deficytu. Realne zmiany wprowadzi dopiero wtedy, gdy kłopoty z bezrobociem i bieda na południu Unii zacznie negatywnie oddziaływać na gospodarki krajów Północy, o czym już świadczą niektóre wskaźniki. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że kiedy do tego dojdzie, dla nas będzie już za późno.
Widziane z Francji
Cyfry nie odzwierciedlają rzeczywistej sytuacji na rynku pracy
Według danych statystycznych opublikowanych przez Eurostat pod koniec lutego 26,3 milionów Europejczyków pozostawało bez pracy, w tym 19 mln w strefie euro, co przekłada się na stopę bezrobocia wynoszącą odpowiednio 10,9% i 12%.
Ale w opinii Le Soir te cyfry „w dużym stopniu nie uwzględniają zjawiska niepełnego zatrudnienia”, które jest szacowane przez badanie siły roboczej, którego rezultaty zostały opublikowane przez Eurostat 2012 r. Jeśli dodamy do bezrobotnych, „zniechęconych pracowników”, „dodatkowy potencjał siły roboczej” (ludzi, którzy chcieliby pracować, ale chwilowo nie są w stanie) oraz „zmuszonych do pracy na pół etatu”, to jak twierdzi belgijski dziennik ‒
w rzeczywistości 45,4 milionów Europejczyków cierpi na brak zatrudnienia, to znaczy 19% osób w wieku pracowniczym! Jest to prawie dwukrotnie powyżej oficjalnej stopy bezrobocia. Możemy się domyślać, dlaczego ten „wskaźnik niewykorzystanego potencjału siły roboczej” nie jest publikowany.