W przeddzień zakończenia hiszpańskich rządów we Wspólnocie przyszedł czas na próbę bilansu. Łatwe to wcale nie będzie. Po pierwsze, jest jeszcze zbyt wcześnie, żeby ocenić znaczenie wszystkich podjętych przez to półrocze wysiłków – nawet jeśli ten argument może się wydać oklepany. Po drugie – i tu chodzi o aspekt prawie tak samo istotny – dla takiej prezydencji, jaką sprawował nasz kraj, nie sposób byłoby znaleźć precedens.
Batalia o uregulowanie rynków jeszcze się nie skończyła
Problemem największej wagi była bez wątpienia nowa rola Europejskiego Banku Centralnego (EBC). Na mocy decyzji podjętych w zeszłym miesiącu został on wreszcie tak zreorganizowany, że oczekiwanie na ukształtowanie się teraz europejskiego rządu gospodarczego, nie jest pozbawione sensu. Trzeba by tylko wiedzieć, czy ma to być zmiana koniunkturalna, czy strukturalna. Inaczej mówiąc, czy w sytuacji, gdy obecny kryzys finansowy zostanie w końcu przezwyciężony, koalicja rygorystów pod przewodem niemieckim będzie wciąż nalegać, by EBC zajmował się wyłącznie inflacją?
Wchodzi więc tu w grę historia, chociaż być może nie ta pisana z wielkiej litery. Jedno jest pewne – walka o uregulowanie rynków finansowych jest daleka od zakończenia i chyba nigdy nie będzie całkiem wygrana, gdyż chodzi o proces i delikatny, i z natury zmienny.
Rządy narodowe i rodząca się unijna dyplomacja
Innym zadaniem priorytetowym ze względu na jego dalekosiężne reperkusje jest powołanie Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych (EEAS). Instytucja ta całkowicie zmienia reguły gry w europejskiej polityce zagranicznej, reformuje system podmiotów za nią odpowiedzialnych. O ile dotychczas kraje członkowskie, Rada Europejska i brukselska Komisja były skłonne wojować oddzielnie, każdy na własną rękę, o tyle teraz ich współdziałanie ma być bardzo ścisłe. Przynajmniej w teorii.
Ministrowie spraw zagranicznych państw członkowskich będą musieli uważnie przemyśleć swoją przyszłą rolę, żeby już nie galopować po swojemu tam, gdzie rodzi się wspólna polityka, ale żeby się w nią wpasować. Trzeba w każdym razie pamiętać, że mechanizm EEAS pozostaje bardzo cienką stalową liną, by się na niej utrzymać trzeba nie lada akrobacji. Ale gra jest warta świeczki.
Bezcelowe spotkania na szczycie
Bo przecież celem traktatu lizbońskiego było przede wszystkim otwarcie Unii Europejskiej na zewnątrz. Co się tyczy samej prezydencji hiszpańskiej, to gdy się weźmie pod uwagę nadmiernie ambitne oczekiwania, trzeba powiedzieć, że okoliczności nieco ostudziły początkowy entuzjazm. Kraj doznał wyraźnej degradacji swojego wizerunku za granicą i dlatego musiał stale być w defensywie. Co zaś do rządu w ścisłym rozumieniu, to wejście w życie „Lizbony” ograniczyło jego inicjatywę polityczną, czego głównymi ofiarami stali się premier Jose Luis Zapatero i minister spraw zagranicznych Miguel Angel Moratinos.
Ich pole manewru było ograniczone zwłaszcza w dwóch dziedzinach, a dla tego półrocza niezwykle istotnych: zarządzania kryzysem i polityki zagranicznej. Jeśli chodzi o to drugie, Hiszpania poniosła koszty strategicznej dezorientacji całej Unii. Pomimo sukcesu szczytu europejsko-latynoamerykańskiego (17 maja), odwołanie szczytów ze Stanami Zjednoczonymi (był przewidywany na koniec maja) i krajami śródziemnomorskimi (z 7 czerwca został odsunięty na listopad) wyraźnie wskazuje, że system sprowadzający się do regularnych spotkań na najwyższym szczeblu, bez określonego tematu i jasnego celu, nie ma żadnej przyszłości. To, że się odbywają, nie wystarczy. Unia wyraźnie zapomniała, że prawdziwa polityka zagraniczna odbywa się poza spotkaniami na szczycie, a przypomniały jej o tym Brazylia i Turcja swoimi decyzjami, by najpierw prowadzić negocjacje dwustronnie z Iranem, a dopiero potem głosować za sankcjami przeciw niemu.
Pożegnanie z rotacyjną prezydencją?
Słowem, by rzecz ująć w kategoriach sportowych, wejście w życie traktatu lizbońskiego sprawiło, że Hiszpania, która przygotowywała się do meczu piłkarskiego, w ostatniej chwili została poinformowana, że ma zagrać w koszykówkę. Jeśli weźmie się to wszystko pod uwagę, wolno uznać, że pomimo szczególnie trudnego kontekstu prezydencja hiszpańska wypadła całkiem dobrze. Musiała lawirować zwłaszcza w kwestii zastosowania lub rezygnacji z sankcji wobec krajów członkowskich, które nie osiągnęły nakreślonych w Agendzie 2020 celów dotyczących zatrudnienia i wzrostu gospodarczego.
Ciekawe, co będzie się działo teraz, kiedy to, co jeszcze zostało z rotacyjnych prezydencji obejmuje Belgia, która będzie miała nowy rząd najwcześniej we wrześniu. Idzie więc nie o to, by powiedzieć adieu kadencji hiszpańskiej, ale o definitywne adieu prezydencjom w ogóle. Ironia losu chce, żeby przeszły one do historii wraz z półroczem hiszpańskim.