Są tacy, odnośnie których nie można mieć wątpliwości – traktat lizboński ich uszczęśliwił. To 768 deputowanych europejskich. Zapisy wchodzącego w życie 1 grudnia dokumentu dały im większą niż kiedykolwiek dotąd władzę. A to w sprawach takich jak wymiar sprawiedliwości, sprawy wewnętrzne, a zwłaszcza budżet i polityka rolna. Tyle tylko że na razie nie wiemy, jak to wpłynie na funkcjonowanie Unii.
„Myślę, że pewnego dnia powiemy sobie: mój Boże, cóżeśmy najlepszego zrobili?” – zauważył ostatnio na stronie euobserver.com. politolog Hugo Brady. Wydawać by się mogło, że traktat lizboński wszystko załatwia – kładzie kres federalistycznym ambicjom, ustanawia przewodniczącego Komisji (José Manuela Barroso), przewodniczącego Rady (Hermana Van Rompuya) i wysokiego przedstawiciela ds. zagranicznych (Catherine Ashton), wybranych w taki sposób, by nie przyćmić blasku przywódców największych krajów.
Tak, to prawda, ale to jeszcze nie wzmacnia uprawnień europarlamentu. Teraz przyznanie większej rangi samym deputowanym, co samo w sobie jest rzeczą chwalebną, stwarza pewne zagrożenie. Przy braku, z jednej strony, prawdziwej europejskiej reprezentacji, a, z drugiej strony, istnieniu najprzeróżniejszych partii, programów i deklaracji wyborczych wykraczających poza ramy krajowe, wzrost ich roli może służyć głównie do politykierskich rozgrywek.
Obawy te mogą się potwierdzić już niedługo – przy okazji przesłuchań na komisarzy europejskich. Wiemy, że nominacje Van Rompuya i Ashton są przede wszystkim wynikiem negocjacji między europejską prawicą a lewicą. Ale teraz europosłowie sposobią się do walki, by nie dopuścić do nominacji tego czy innego kandydata do teki w Komisji.
Jak donosi Gazeta Wyborcza, Czech Stefan Füle i Węgier László Andor znaleźli się na cenzurowanym z powodu swojej sięgającej czasów komunizmu przeszłości. Szkoda by było, żeby europosłowie, powołani do rozwiązywania konkretnych problemów, przedkładali narodowe kłótnie i zabiegi o wizerunek nad troskę o interes ogółu.
E.M.