Wyniki szwedzkich wyborów sprawiają, że i ten kraj staje się świadkiem głębokich zmian, jakie w ostatnich latach przekształcają polityczny krajobraz w północnej części Europy, niegdyś uodpornionej na burze, nerwice i lęki występujące na południowych i wschodnich obszarach Starego Kontynentu. Bo to, co wyłania się z tego głosowania, wykracza daleko poza zwykłe zmiany wymuszone nową sytuacją czy też przeniesienie głosów z lewicy na prawicę.
Przede wszystkim duże wrażenie robi, jak to nazwał The Economist, „dziwny zgon szwedzkiej socjaldemokracji”. Przez całe lata socjaliści w Europie – i poza nią – podziwiali i kontemplowali na przykładzie tego przodującego skandynawskiego narodu wzorzec surowego, a zarazem hojnego, demokratycznego socjalizmu, w którym udawało się pogodzić bardzo wysokie podatki, ogromne wydatki publiczne ze zdrową gospodarką i wysokim standardem życia.
Sąsiednie i „pokrewne” kraje, takie jak Finlandia, Dania, Norwegia, a nawet Holandia, próbowały z powodzeniem naśladować tę lekcję, która zawierała w sobie również wyjątkową – a czasami bardzo odważną – tolerancję w zakresie praw obywatelskich przyznawanych zarówno swoim, jak i imigrantom.
Rysy na ideale
Po tajemniczym zamordowaniu premiera Olofa Palmego w 1986 r., której to zbrodni nigdy do końca nie wyjaśniono, nad socjaldemokratycznym rajem w Sztokholmie zaczęły zbierać się pierwsze ciemne chmury. Na szwedzkiej stabilności politycznej zaczęły pojawiać się rysy, do władzy doszli konserwatyści, a w 1994 roku kraj podpisał akt przystąpienia do Unii Europejskiej.
Wraz ze stopniowym jej rozszerzeniem na kraje postkomunistyczne także Szwedzi, zmęczeni już socjalistycznym modelem zbyt surowym dla nich samych, a zarazem zbyt pobłażliwym względem cudzoziemców, stanęli w obliczu dwóch podstępnych zjawisk, które kontynent zna od wielu lat, to jest kryzysu gospodarczego połączonego z kryzysem niekontrolowanej imigracji.
Umiarkowani konserwatyści pod wodzą Frederika Reinfeldta, którzy sprawują władzę od 2006 r., potrafili mądrze i kompetentnie stawić czoło kryzysowi, nie demontując przy tym fundamentów szwedzkiego systemu socjaldemokratycznego, ale korygując jego ideologiczne ekscesy i zwiększając dzięki liberalnym rozwiązaniom margines manewru dla prywatnej przedsiębiorczości.
Ten kompromis się sprawdził, PKB wzrósł, a bezrobocie zmalało. Obecnie gospodarka Szwecji należy do światowej czołówki. Kontrast widoczny w zestawieniu z trudnościami wielu krajów europejskich jest więcej niż zauważalny – jest nieomal druzgoczący.
Ale w końcu to samo niebezpieczeństwo, które dręczy Skandynawię i wiele innych krajów europejskich, dopada także tę gospodarczo uzdrowioną i ustabilizowaną Szwecję. Przy czym ujawnia się ono niczym wyjątkowo silna neuroza w Sztokholmie, Helsinkach, Kopenhadze, Amsterdamie i Flandrii, czyli w najbardziej rozwiniętych „kuźniach” północnoeuropejskiej cywilizacji, które jeszcze do niedawna były najbardziej tolerancyjne, kulturowo otwarte na współżycie z cudzoziemcami, wygnańcami, imigrantami szukającymi strawy i dachu nad głową.
Antyimigracyjna neuroza
Dziedzictwo tolerancji, miłosierdzia, przyniesione na te zimne nordyckie ziemie przez protestantyzm i socjaldemokrację, jak gdyby się wywróciło w zderzeniu z wielkim strachem przed migrantami, którzy błąkają się i tłoczą u bram Starego Kontynentu. To zaburzenie wywołane strachem przed inwazją obcych – tym pradawnym lękiem, który często zbyt łatwo określamy mianem „ksenofobii” – zaczyna wytwarzać, nawet w tej bardzo cywilizowanej Szwecji, coraz silniejszą polityczną reakcję.
Tutaj właśnie miał miejsce kolejny „pierwszy” raz, za sprawą przekroczenia czteroprocentowego progu wyborczego przez skrajną prawicę pod wodzą Jimmiego Aakessona i kłopotliwego wejścia jego partii do parlamentu. Nie wiadomo, co może się wydarzyć w najbliższych dniach w Sztokholmie. Wiemy natomiast, że na północy szerzy się strach.
W Finlandii ujawnili się Prawdziwi Finowie, którzy wychwalają „dostojeństwo leśnych tradycji”. W Danii rośnie w siłę Duńska Partia Ludowa, która opiera swoją kampanię na podkreślaniu „zagrożenia ze strony imigrantów”.
W Holandii Partia Wolności pod przywództwem Geerta Wildersa ma 24 przedstawicieli w parlamencie i utrzymuje coraz ściślejszych związki ze swoimi flamandzkimi pobratymcami z Vlaams Belang. Wszyscy oni, włącznie z narodowymi radykałami z Budapesztu i Bukaresztu, spotkają się pod koniec października w Amsterdamie, aby sławić legendarnego już Wildersa.
Szwedzki przypadek nie jest więc bynajmniej odosobniony. Europa się skurczyła, gdy tymczasem strach, który należałoby wnikliwie przestudiować, a nie tylko odrzucać w imię anemicznej „politycznej poprawności”, narasta i się rozszerza. Samo potępianie hurtem tych wszystkich „złych” nie wystarczy. Należałoby również dążyć do wyjaśnienia, jak i dlaczego stali się oni właśnie tacy na obszarze od Bałtyku aż po Dunaj.